wtorek, 23 września 2014

01

Dziękuję wszystkim za komentarze, to naprawdę podbudowuje ;).
Rozdział jeszcze niezbetowany, więc mogą pojawić się błędy.



.
                Z biegiem czasu zapominałam coraz więcej szczegółów dotyczących dnia, w którym opuściłam Dwór Malfoyów. Nie pamiętałam czy kilka zabytkowych waz zmieniło się w skorupy leżące nędznie na posadzce holu z moja pomocą czy bez. Czy różdżka, która weszła w moje posiadanie znalazła się w plecaczku zupełnie przez przypadek czy też przed opuszczeniem domu myszkowałam w innych pomieszczeniach. Podobnie jak pękata sakiewka galeonów i kilka pięknych naszyjników pani Narcyzy, w których uwielbiałam ją podziwiać… A może nie chciałam tego pamiętać. Myśli o tamtych czasach zawsze potrafiły zepsuć mi humor. Dobrze było mieć nadzieję. Myśleć o tym co dobrego przyniesie jutro, wyczekując wydarzenia, które w ostateczności nie miało miejsca. Ani Londyn, ani samotne życie nie były takie jakie sobie wyobrażałam. Wierzyłam jednak, że u Malfoyów nie czekałoby mnie lepsze życie.
                Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk dzwonka. Z powrotem siedziałam przy niewygodnej szkolnej ławce na samym końcu sali. Uczniowie natychmiastowo zaczęli pakować się i zrywać na nogi.
- Kładę tutaj dodatkowe zadania. – przemówił pan Burrows, ledwie słyszalny przez gwar jaki powstał w sekundę po zakończeniu lekcji. – Dla wszystkich tych, którzy chcą potrenować. I dla tych którzy powinni.
Poczekałam cierpliwie, aż inni opuszczą salę i ruszyłam w stronę biurka matematyka. Sięgnąwszy po plik papierów spotkałam się za spojrzeniem rzucanym mi przez jego wodniste oczy, mówiącym mi, że jestem już straconym przypadkiem. Oboje to wiedzieliśmy.
- Dobrze, dobrze, Sheffield. – rzekł jednak, trzęsąc podbródkami. – Nigdy nie można się poddawać.
- Do widzenia. – pożegnałam się i szybko schowałam pracę do wysłużonej torby.
- Do widzenia, do widzenia, Sheffield. – sapnął do mnie, ledwo podnosząc się z krzesła z powodu tuszy.
Pan Burrows był jednym z najsympatyczniejszych i najwyrozumialszych nauczycieli, z jakimi przyszło mi się zetknąć, ale nawet on nie był w stanie wpoić mi do głowy chociażby podstaw mugolskich nauk.
                Czym prędzej ruszyłam zaciemnionym korytarzem w stronę wyjścia, udając że nie widzę moich rówieśników, cicho licząc na to, że oni również przestaną mnie zauważać. Na próżno jednak. Gdy tylko minęłam grupę chłopaków ze starszej klasy, którzy zawsze gromadzili się przy automacie z napojami usłyszałam głośny rechot i początek jakiegoś niewybrednego żartu. Wiedziałam, że w jakiś sposób wyczuwali moją inność. Nie byłam taka jak oni. Byłam dziwadłem.  Przyspieszyłam więc kroku, aż dotarłam do wyjścia, po którego przekroczeniu musiałam odskoczyć na bok przed puszką lecącą w moją stronę. Czarnowłosa dziewczyna stojąca na trawniku kilka metrów ode mnie zaklęła szpetnie, po czym odwróciła się i zajęła dyskusją z koleżankami. Wzruszywszy ramiona opuściłam teren Szkoły im. Godfreya Curnowa w Londynie.
                Mimo iż brzuch burczał mi od początku szkolnej przerwy na lunch, ruszyłam w stronę przeciwną do pierwotnie zamierzonej. Otuliłam się szczelnie cienkim płaszczem w ochronie przed wiatrem i mżawką, i rzuciłam tęskne spojrzenie w stronę stoiska z jedzeniem na wynos. Mała dziewczynka w przeciwdeszczowym kapoku odbierała właśnie od sprzedawcy papierowe pudełko, z którego musiało emanować cudowne ciepło. Jakże jej wtedy zazdrościłam… Podobnie jak ludziom wsiadającym właśnie do autobusu, którzy nie byli zmuszeni do pieszych wędrówek przez zamglony i nieprzyjazny Londyn. Odjeżdżający chwilę później piętrus ochlapał mi buty i poły płaszcza.
                Spacerując dłuższą chwilę skręciłam w końcu w wąską alejkę i oddaliłam się od głównej drogi. Kursowałam między budynkami, a odgłosy ruchu ulicznego cichły coraz bardziej, aż nareszcie dotarłam na miejsce.  „Blägik & Blägik Inc. Największy magiczny antykwariat w Londynie od 583 r. ” głosiły złote napisy na drewnianym szyldzie. Popchnęłam ciężkie, metalowe drzwi, niewidoczne dla niemagicznej części społeczeństwa, przeskoczyłam kilka stopni w dół i znalazłam się w środku. Stojąca tuż przy wejściu lada zastawiona była stosami tomiszczy, podobnie zresztą jak całe wnętrze antykwariatu, które rozciągało się pod kilkoma sąsiednimi budynkami. „Największy antykwariat w Londynie” naprawdę zasłużył sobie na ten tytuł. Pomimo nieładu i nieustającego tłoku było to moje ulubione miejsce. Ciepłe i przytulne, pozwalało mi choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości. Większość czasu spędzałam wciśnięta gdzieś pomiędzy regałami, ze stosami książek otaczającymi mnie z każdej strony. Zerknęłam na woluminy znajdujące się najbliżej wejścia i zauważyłam, że znowu zmieniły położenie. Co jakiś czas Kieran segregował je według swojego coraz to nowszego, genialnego sposobu, który rozumiał jedynie on.
- Liddy!  – usłyszałam jego głos z głębi sklepu.
Chwilę później ujrzałam wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę o czarnych, króciutkich  włosach, machającego do mnie nad głowami ludzi zza jednego z regałów. Oczy miał granatowe, nos złamany prawdopodobnie w kilku miejscach,  czarną bródkę spiął w połowie metalową obrączką, a nosił pomarańczowy, mugolski kombinezon robotniczy, który ponoć pomagał mu lepiej wypełniać swoje obowiązki.
- Dawno cię nie było. Cały jeden dzień.
- Daj spokój, niedługo koniec roku.– rzuciłam, przepchnąwszy się w końcu w jego stronę. – Muszę zaliczyć wszystko, a nie umiem nic.
- Nie rozumiem po co się z tym męczysz. – odparł, wracając z powrotem do porządkowania półek. – Niektórzy char…- zawahał się chcąc użyć słowa tabu. -  tacy jak ty czasem dają sobie radę z kilkoma prostymi zaklęciami. A sama mówiłaś mi, że idzie ci nawet lepiej niż dobrze. Jeszcze się okaże, że to wszystko była pomyłka.
- Mhm, na pewno. – ucięłam zirytowana i w tym właśnie momencie mój brzuch ponownie głośno zaczął domagać się jedzenia.
Kieran Blägik wyjął różdżkę z tylnej kieszeni kombinezonu, machnął nią, a na jedynym wolnym skrawku stołu, stojącego przede mną  pojawił się talerz trójkątnych kanapek z odciętymi skórkami.
- Częstuj się.
Nie czekając na dalsze zachęty sięgnęłam po jedną z nich. Później po następną. I następną.
- A ja też mogę coś dostać? – zagadnął nagle pulchny, blondwłosy mężczyzna starający się ukryć tytuł trzymanej przez siebie książki. „Tysiąc i jeden afrodyzjaków Cordelii Misericordii.” Wyciągnął rękę w stronę talerza.
- A należymy do Klubu Miłośników Antykwariatu?- spytał poważnie Kieran.
- Nie…- wyjęczał cofając rękę, lecz wciąż wpatrując się w jedzenie.
- Więc nie. Ale dostaniesz pan zniżkę na tę książkę. Teraz wybaczy pan, mam dużo pracy. Do widzenia, dobranoc, zapraszam jutro. Mamy jeszcze dużo książek dla początkujących amantów.
Zawiedziony i zawstydzony młodzieniec odszedł, a ja wraz z Kieranem wybuchnęliśmy śmiechem.
- Właśnie wymyśliłeś ten klub, prawda?
- Oczywiście. – odparł śmiejąc się.– Byle kto nie będzie kradł ci kanapek. Ah… Zapomniałbym!
Machnął różdżką ponownie, a książki pojawiły tuż nad jego głową. Złapał je zręcznie w ostatniej chwili.
- Znalazłem dla ciebie niektóre z  książek, które chciałaś. Tym razem nadadzą się do czytania. Nie są pogryzione, ani zaklęte, no i nic się w nich nie zalęgło.  „Standardowa księga zaklęć” stopień trzeci i chyba szósty, „Magiczne wzory i napoje”, „Sylabariusz Spellmana”… Po co ci ten sylabariusz? Nigdy nie rozumiałem run, są koszmarne.
- Dawj dalj.- przerwałam mu odgryzając kolejny kęs chleba.
- „Eliksiry dla zaawansowanych” i co my tu mamy? O, ambitnie. „Przyspieszony kurs dla uzdrowicieli” Masz jakieś plany o których nie wiem?
- Lubię poczytać.
- Może powinnaś poczytać coś do tej dziwnej szkoły skoro masz problemy. – rzucił złośliwie.
- Daj spokój. Mugole potrafią napisać książkę o kamieniach i rodzajach ziemi, książkę opisującą jakąś inną książkę jakiegoś bardzo znanego, mugolskiego autora, którego po prostu trzeba znać, albo książkę o cyfrach. – wyżaliłam się.
- Mają numerologie? – zdziwił się.
- Nie, to coś gorszego. Za pomocą różnych znaków trzeba z liczb stworzyć inne liczby. Czasem trzeba rysować kształty, czasem jakieś dziwaczne wykresy...
- No tak… I do czego to służy?
- Nie mam pojęcia. –skwitowałam i dodałam po chwili.-Będę się zbierać.
-Daj sobie spokój z tymi mugolami. Marnujesz się tam. Zamieszkaj tu ze mną, pomożesz mi ze sklepem. – wyszczerzył zęby.
Schowałam książki do torby i wzięłam do ręki kolejną kanapkę na drogę.
- To nie mój świat, Kieran. – uśmiechnąwszy się smutno klepnęłam go w ramię i ruszyłam w drogę.
                Do sierocińca dotarłam kilka minut przed godziną osiemnastą, dzięki czemu udało mi się jeszcze załapać na kolację, przygotowaną przez starą kucharkę, panią Waugh.  Ryba, puree i rozgotowany kalafior. To samo co wczoraj, to samo co tydzień temu. To samo co zawsze. Po posiłku udałam się prosto do pralni, umieszczonej w piwnicy. Schodząc na dół słyszałam coraz wyraźniej turkoczące odgłosy maszyn, które dodawały mi otuchy. Pralnia była moją kryjówką, jedynym miejsce poza antykwariatem Kierana, w którym miałam choć odrobinę spokoju i prywatności. W środku zawsze jarzyło się blade światło, które skutecznie utrudniało czytanie, ale nawet to mnie nie zniechęcało. Usadowiłam się na jednym ze starych foteli, wyjęłam z torby książki od Kierana, różdżkę… i zaczęłam ćwiczyć.
 Każdą „lekcję” rozpoczynałam od wcześniej już poznanych zaklęć, by następnie przejść do tych najnowszych. Magiczne nauki nie sprawiały mi problemu, znałam na pamięć instrukcje tyczące się niektórych eliksirów, a zaklęcia z czasem szły mi coraz lepiej. Niedostanie się do Hogwartu zaczęłam traktować jako egzamin, na którym uzyskałam za mało punktów. Miałam wiedzę i może nawet odrobinę umiejętności, ale najwyraźniej za mało, by uzyskać status czarodzieja, a za dużo by być mugolem. Czarowanie było jedyną rzeczą, która wychodziła mi w miarę dobrze, więc ćwiczyłam każdego wieczora zdając sobie w głębi duszy sprawę, że jest to czas stracony.
Kieran od dłuższego czasu nie mógł nigdzie znaleźć nadającego się do użytku kompletu książek, tak więc korzystałam z tego co miałam, ucząc się niekoniecznie w prawidłowej kolejności.
-  Mobiliarbus.- mruknęłam wskazując różdżką na szklany dzban, schowany w cieniu jednej z pralek.
Zgodnie z ruchem mojej ręki poruszał się po betonowej podłodze i podskakiwał. W końcu szybkim machnięciem sprowokowałam jego czołowe zderzenie ze ścianą, a dzięki temu mogłam przećwiczyć zaklęcie naprawiające.
- Chłoszczyść. – dzban wypełnił się pianą, która po chwili zniknęła, pozostawiając go czystym jak nigdy dotąd.
- Glacius. – szklana powierzchnia pokryła się jedynie cienką warstwą szronu, dając mi do zrozumienia, że muszę postarać się bardziej.
- Avis. – rzuciłam po chwili, zostawiając naczynie w spokoju.
Z końca różdżki wyleciało osiem, czyli o jeden więcej niż poprzednim razem, niebieskich ptaków, wielkością przywodzących na myśl kolibry.  Wzbiły się aż pod sam sufit, by następnie zanurkować w dół. Znieruchomiały nagle, gdy w pralni rozbrzmiało skrzypnięcie podłogi. Sędziwa pani Cole stała w otwartych na oścież drzwiach, a ja zorientowałam się, że zapomniałam wyciszyć pomieszczenie.  Serce podskoczyło mi do gardła. Gwałtownie machnęłam różdżką, kończąc działanie czaru i chowając ją za siebie. Wiedziałam, że było za późno.
                Staruszka dokładnie zamknęła drzwi i, podpierając się laską podreptała w moją stronę. Usiadła na fotelu tuż obok mnie. Wyglądała dokładnie tak samo jak w dniu, w którym trafiłam do ośrodka. Wciąż wiązała długie, siwe włosy w warkocz, nosiła tą samą wzorzystą pelerynkę, a każdy jej palec zdobił złoty pierścionek. Przypatrywała mi się czarnymi jak noc oczami, o których dzieciaki plotkowały, że potrafi zaglądać w głąb duszy i powiedzieć kto był danego dnia niegrzeczny. Wszyscy zawsze jej unikali.
- Drogi dziecko, nie siadaj na różdżce, bo jeszcze ją połamiesz. I powiedz mi – zaczęła cichutko, położywszy mi na ramieniu rękę naznaczoną plamami wątrobowymi. – Czemu nie jesteś… tam gdzie powinnaś być? W prawdziwej szkole. W Hogwarcie.
- Pani Cole, ja nie jestem czarownicą. – wydusiłam, zachodząc w głowę skąd babinka mogła wiedzieć cokolwiek o czarodziejskim świecie.
- Wygląda na to, że jesteś. – uśmiechnęła się.
- Nie, nie, proszę pani. Jestem… – szukałam w myślach zamiennika dla najbardziej przez mnie znienawidzonego słowa.
- Podaj mi różdżkę. – poleciła nagle. – No, nie bądź taka zdziwiona. Daj mi ten swój magiczny kijaszek. Pozwól, że coś ci pokażę.
Zrobiłam jak kazała, wciąż będąc w szoku. Kobieta chrząknęła kilkukrotnie, uniosła różdżkę, wycelowaną w pusty, plastikowy kosz na pranie. Odetchnęła głęboko kilkukrotnie i przećwiczyła ruch nadgarstka.
- Wingardium Leviosa. – wymówiła w końcu bardzo głośno i wyraźnie, na niewiele się to jednak zdało.
Kosz drgnął kilkukrotnie, jego prawa stroną uniosła się nieznacznie, by po chwili opaść. Zauważyłam kropelkę potu na czole pani Cole. Musiało to stanowić dla niej nie lada wysiłek.
- Tak wygląda charłak, moje drogie dziecko.- przemówiła po kilku sekundach, łapiąc oddech.
- Nigdy nie dostałam listu, proszę pani.
- Pomyłki zdarzają się nawet najlepszym. Głowa do góry… Jak ci na imię?
- Lydia.

- Głowa do góry, Lydio. – musnęła mnie po ramieniu, oddając mi różdżkę. – A teraz pokaż starej babce jakąś sztuczkę. Dobrych kilka lat minęło odkąd widziałam magię. No już, już. Nie wstydź się. Ah, muszę napisać do tego starego dinozaura …

6 komentarzy:

  1. Nietypowe rozwiązanie, podoba mi się. Tak samo, jak i zawziętość Lydii, która gdzieś w głębi duszy nie traci nadziei i ćwiczy, walczy. Jak rozumiem, niebawem dzięki panie Cole niebawem trafi do Hogwartu, spotka Malfoya... :) Ciekawa jestem, jak dużo pozmieniasz w kolejnych rozdziałach. Czy Malfoy będzie ją pamiętał, uczucia, które do siebie żywili?
    Ach, nie potrafię zgrabnie komentować. Musisz mi to wybaczyć. ;)

    Czekam niecierpliwie na dalszy ciąg, żądna Twoich niebanalnych pomysłów.
    Pozdrawiam.

    [wilcze-dzieje]

    OdpowiedzUsuń
  2. Och, widzę, że ktoś ma podobne zdanie na temat polskiego jak ja. Książki i innych książkach, które po prostu trzeba znać. O, albo geografia, co niby jakiś sens ma, dopóki nie zacznie się omawiać rodzajów skał. Och, ja tam zdecydowanie wolę te znaczki, literki i rysowanie ;)

    Coś na temat złych wspomnień i wiem i faktycznie, prawie już o tych złych momentach zapomniałam, znaczy, nie pamiętam w ogóle szczegółów.
    Antykwariat też bardzo przyjemny, a i sierociniec nie wydawał się taki straszny. Lydia chce się uczyć, ma ambicje,ale... zawsze jest jakieś "ale". Za to na szczęście zawsze w odpowiednim momencie przyplącze się jakiś charłak, który zna Dumbledore'a :)

    Ja coś tak czuję, że Malfoyowie maczali palce w tym, że do Lydii list nie doszedł. W zwyczajną pomyłkę to ja w życiu nie uwierzę.

    OdpowiedzUsuń
  3. W końcu znalazłam wolną chwilę by skomentować rozdział. Na początku jak przeczytałam prolog zrobiło mi się żal głównej bohaterki. Poznała prawdę o Narcyzie, ja na jej miejscu to bym rzuciła z nienawiści jakieś zaklęcie. W końcu Lydia się przekonała jaka naprawdę jest Narcyza. Podobało mi się to jak opisałaś wspólną przyszłość Draca i Lydii, takie dziecięce marzenia. To teraz na rozdział pierwszy. Mam nadzieję, że główna bohaterka zda wszystkie egzaminy i liczę, że może znajdzie się w Hogwarcie, wtedy spotka się z Draco. Spodobała mi się reakcja pani Cole o ile dobrze pamiętam. Nie nakrzyczała za to co Lydia robiła lecz wręcz przeciwnie. Dodała jej otuchy. Czekam na kolejny rozdział z niecierpliwością.
    Pozdrawiam! [http://find-light-in-the-darkness.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo mi się podoba.
    Prolog mnie zainteresował, a rozdział pierwszy jest cudowny!
    Nie mogę doczekać się kolejnego, życzę weny :)

    Pozdrawiam. http://dramione-draco-i-hermione.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. Super opowiadanie !! Czekam na dalszy ciąg !!

    OdpowiedzUsuń
  6. To Lydia nie jest charłakiem. Tylko wciąż pozostaje pytanie, dlaczego nie dostała listu z Hogwartu? Coś czuję, że Malfoyowie mają z tym wspólnego coś.
    Mam nadzieję, że Lydia nie długo pojedzie do Hogwartu :D Ciekawe, jak zachowa się Draco widząc ją.
    Czekam na następny rozdział i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń