Pewnie jest dużo błędów, rozdział niezbetowany. Wiem, że ostatni wstawiłam dawno temu no ale cóż, brak czasu. Jak tylko znajdę chwilę odwiedzę wasze blogi i odpowiem na komentarze, a tymczasem zapraszam ;).
Kolejne cztery
dni, które nadeszły po spotkaniu w pralni z panią Cole, były najlepszymi w
tamtym okresie mojego życia. Mugolska szkoła i prace domowe z przedmiotów, o
których nie miałam pojęcia, były już przeszłością, Od rana do wieczora mogłam
jednak zajmować się prawdziwą nauką i ćwiczeniami w niewielkim pokoiku
schowanym za kominkiem w gabinecie pani Cole. Pomieszczenie było okrągłe,
niewielkie, a na dodatek, ku mojej uciesze, zagracone stertami czarodziejskich
przedmiotów, które kobieta uwielbiała składować. W środku nie było żadnego
okna, tak więc korzystałam z dwudziestu trzech świeczek, które za każdym razem
rozpalałam prostym zaklęciem jedną po drugiej.
Jedyną niedogodnością okazały się być reguły,
które pani Cole postanowiła wprowadzić. Tłumacząc się środkami bezpieczeństwa
kategorycznie zabroniła mi opuszczać teren sierocińca, wychodzić na
podwórze z tyłu budynku, a nawet stawać
przy otwartym oknie. Wielokrotnie próbowałam wymknąć się chociażby na momentu
byleby spotkać się z Kieranem, jednak kobieta zawsze skutecznie uniemożliwiała
mi dotarcie do wyjścia. Nie przestałam jednak próbować, nie chciałam bowiem
odejść bez pożegnania.
W nocy z piątku na
sobotę pani Cole pojawiła się nagle w skromnej sypialni, który dzieliłam z
dwoma innym dziewczętami. Nie zważając na ich narzekania, włączyła światło i
zauważyłam że w jednej ręce taszczyła przed sobą wielką, masywną walizę.
Brązowa, skórzana, z wytłoczonym na przedzie charakterystycznym logiem które
poznałabym wszędzie.
- Już czas, moja droga. – przemówiła z dobrotliwym uśmiechem. – Pan
dyrektor już na ciebie czeka.
- Albus Dumbledore tutaj jest?- spytałam z niedowierzeniem.
- A coś ty sobie myślała? – zaśmiała się. – Takie przypadki nie
zdarzają się codziennie.
- Ej halo. – wtrąciła się jedna z moich współlokatorek, blondynka
Mabel. – Dumbol co? Jaki dyrektor?
- Nie Dumbolco, ty leniwa dziewczyno. Lepiej zważaj na słowa. –
oburzyła się pani Cole. – Profesor Dumbledore jest dyrektorem elitarnej szkoły,
do której przyjęto waszą koleżankę.
- Ha! – zaśmiała się nagle Mabel. – A to jaka niby szkoła? Dla największych
dziwadeł i wyrzutków?
Pani Cole błyskawicznie uniosła swoją laseczkę i szturchnęła nią
dziewczynę w ramię.
- Au!
- Zważaj na słowa, zważaj! – powtórzyła się. – Gdybyś tylko rozumiała z
jak wspaniałym człowiekiem przebywasz właśnie w jednym budynku nie śmiałabyś
otworzyć tej swojej jadaczki. Może jednego dnia, gdy będziesz coś sobą
prezentować… Eh,
Lydio, komu w drogę.
- Muszę się tylko przebrać. – odparłam.
- Nie opowiadaj bzdur, nie mamy czasu! Chodź prędko. – mówiąc to na
powrót podniosła kufer i z prędkością niespotykaną u starszych pań chodzących o
lasce wyszła na korytarz.
- Ale pani Cole! Moje rzeczy…
- Nie żartuj sobie, nie potrzebne ci już te łachmany.
– machnęła lekceważąco rękę.
Wyszarpnęłam spod łóżka moją lnianą torbę, w której
trzymałam różdżkę i książki, i pobiegłam za kobieciną.
- Głupia starucha. Jestem najlepsza z gimnastyki. –
usłyszałyśmy sekundę później oburzony głos Mabel, na co pani Cole zachichotała
cicho.
Przeprawa przez
chłodne korytarze nie trwała długo, lecz w ciągu tej krótkiej chwili przez moją
głowę zdążyło przemknąć tyle myśli, że sama nie byłam w stanie za nimi nadążyć.
Wszystko wydarzyło się za szybko i wciąż nie mogłam uwierzyć w mające wkrótce
nadejść wydarzenia. Tyle lat uważałam siebie za… nieczarownicę, więc było to
dla mnie niewykonalne przyjąć po prostu do wiadomości pomyłkę. Z każdym
kolejnym krokiem zaczynałam podejrzewać podstęp. Jakiś okrutny żart, który raz
na zawsze uświadomi mi, iż zaklęcia i eliksiry nie są zajęciem dla mnie.
Uczucie to trzymało się mnie aż do momentu
opuszczenia sierocińca, kiedy chłodny marcowy wiatr i mżawka uderzyły w nas bez
ostrzeżenia. Latarnie oświetlały okolicę mdłym blaskiem, przez co wyglądała
jeszcze mniej przyjaźnie niż za dnia. Z któregoś z mieszkań naprzeciwko
dochodziły krzyki i odgłosy tłuczonego szkła, w innym natomiast ktoś postanowił
rozpocząć remont. Zmoczone gazety leżały na chodniku, podobnie jak puszki po
napojach i kupa szmat, które po bliższym przyjrzeniu okazała się być bezdomnym.
Na ulicy tuż przed budynkiem przystanął niewielki, ledwie widoczny w ciemności
powóz, podobny do tych które czasem występowały w starych, mugolskich filmach.
Z tą różnicą, że nie był zaprzężony. Po
chwili drzwiczki zniknęły z cichym pluskiem, a pojawił się w nich nie kto inny
jak Albus Dumbledore. Po przejściu przez niewielki otwór wyprostował się i
spojrzał na mnie. Jasnoniebieskie oczy za okularami połówkami, haczykowaty nos
oraz długie, białe włosy wraz z brodą. Nosił powłóczystą, purpurową szatę ze
złotymi zdobieniami oraz czapeczkę w takim samym kolorze. Spojrzenie miał
ciepłe, a jego uśmiech momentalnie odgonił wszystkie moje obawy.
- Rozumiem, że to panna Sheffield. – zagadnął przyjaźnie.
- Tak. Dzień dobry. Dobry wieczór.- poprawiłam się błyskawicznie.
- Mam taką malutką prośbę zanim wyruszymy. Czy moglibyśmy otrzymać od
panny niewielkie zaklęcie? Powiększające powiedzmy.- mówiąc to wyciągnął z
kieszeni paczkę Musów-Świstusów.
Wygrzebałam różdżkę z czeluści torby i odchrząknęłam. Przez dobrych
kilka sekund stałam jak skamieniała, wpatrując się w grubą wróżkę nadrukowaną
na opakowaniu.
- Engorgio. – wyrzuciłam w końcu celując w opakowanie, które momentalnie
urosło kilkukrotnie, nie na tyle jednak abym była z niego wystarczająco
zadowolona. Pomimo to profesor przyjrzał się mojemu wytworowi wyraźnie zadowolony.
- Bardzo dobrze, dziękuję. – w jakiś magiczny sposób włożył ogromną
paczkę cukierków z powrotem do kieszeni, po czym zwrócił się do pani Cole. –
Helen, moja droga, czy mówiłem ci już, że profesor Burbage zastanawia się nad
rezygnacją?
- Dajże spokój, Albusie! – zachichotała.
– Ja i nauczanie? A co będzie z tymi biednymi dzieciakami?
-Jestem pewien, że znaleźlibyśmy kogoś kompetentnego na twoje miejsce.
- A gdzieżby tam. Nie sądzisz chyba, że jakaś obca wykonywałaby moje
obowiązki lepiej. – rzuciła dziarsko. – Kto dostarczałby ci tych wszystkich
nowych, zdolnych uczniów, co? Powiedz mi jak miewa się Malcolm Preece?
- Ah Malcolm. – zamyślił się. - Malcolm, tak. Nasz najzdolniejszy
Puchon w tamtym roczniku. Słyszałem, że Nietoperze
z Ballycastle znowu ostro o niego konkurują ze Zjednoczonymi z Puddlemere.
- Może to zmusi w końcu tych całych Zrzeszonych czy jak im tam do dania
mu podwyżki! – wykrzyknęła zawzięcie pani Cole. – Gdyby nie on, nie wygraliby
ani jednego meczu przez ostatnie dwa sezonu. Zawsze wiedziałam, że wyrośnie na
ludzi. Wszystkie moje dzieciaki wyrosły na ludzi. Lisa, Edwin i Wilfred, i
tamta Francuzka Vivienne, Malcolm, Goodwin i…
Zamilkła nagle i zakryła usta dłonią. Nawet w półmroku jaki panował
wokół nas dało się dostrzec wyraźną zmianę jaka zaszła na jej twarzy w ciągu
tej sekundy. Zbladła, kąciki jej ust opadły i z żywiołowej babuleńki
przemieniła się nagle w ponurą, zmęczoną życiem staruszkę. Nerwowo kręciła
głową.
- Helen. – zwrócił jej uwagę profesor Dumbledore.
- Wiem, wiem, wiem co chcesz powiedzieć, Albusie. Ale ja dalej to
pamiętam, pamiętam go.- mówiła nerwowo.-
Ciągle myślę, że można było coś zrobić… Że ja mogłam coś zrobić. Może
wszystko wyglądałoby inaczej.
- Moja droga Helen, doskonale wiesz, że to tak nie działa.
- Wiem.
Albus Dumbledore wziął się pod boki i spojrzał w niebo. Staliśmy w
milczeniu dobrych kilka minut, prawdopodobnie dając czas pani Cole na zebranie
się w garść. Pomimo iż wiedziałam, że to niegrzeczne nie mogłam odwrócić od
niej wzroku, zastanawiając się cały czas kto sprawił jej tyle problemów.
- Naprawdę zadziwiające. – odezwał się po dłuższej chwili profesor
Dumbledore. – Zadziwiające… Moja droga, daj mi proszę znać jeśli jednak w
najbliższych dniach dostaniesz jakąś wiadomość. Teraz musimy już ruszać.
Dziękuję ci za informacje.
Uniósł jej dłoń do ust i cmoknął.
- To ja ci dziękuję, Albusie, za tak szybką interwencję. – jej humor
poprawił się nieco. – Lydia jest naprawdę zdolna.
Uśmiechnęłam się mimowolnie usłyszawszy pochwałę.
- Lydia? – dobiegł nas nagle zachrypnięty głos.
Stos szmat podniósł się momentalnie i chwiejnym krokiem ruszył w naszą
stronę. Pod zimowym płaszczem mężczyzna nosił kombinezon tak poplamiony, że
ledwie dawało się dostrzec jego prawdziwą, pomarańczową barwę, ciężkie buty
oraz zimową czapkę naciągniętą prawie na
oczy. Gdy był już niedaleko nas spod warstwy brudu i kilkudniowego zarostu rozpoznałam
Kierana.
- Witam, profesorze Dumbledore. – zasalutował.
- Głupi, jak ty wyglądasz. – rzuciłam do niego przeszczęśliwa, że jednak
udało mi się go zobaczyć przed wyjazdem.
Ruszyłam w jego stronę, lecz pani Cole wbiegła pomiędzy nas.
- Lydio, uważaj! – krzyknęła. – To ten brudas, który od trzech dni
straszy dzieci.
- Ja straszę dzieci, dobre sobie. – zirytował się. – Jakby były dobrze
wychowane pomogłyby biednemu człowiekowi… któremu wyjątkowo zdarzyło się zasnąć
poza domem, a nie wylewały mu na łeb te swoje obrzydliwe… lepiące się napoje, a
później uciekały!
- Jeszcze jedno słowo, młody człowieku. – pogroziła kobieta, wymachując
mu przed nosem swoją laską.
- A pani, wielka strażniczko wrót – ciągnął. – od trzech dni proszę o kontakt z moją
przyjaciółką, a trzymasz ją tu pani jak w Azkabanie.
Kieran uskoczył zręcznie przed ciosem pani Cole.
- Nie wolno ufać każdemu byle komu z ulicy. – odparła zamachując się
ponownie. – Licho nie śpi.
- Na Merlina, to nie jest żadne
licho tylko Kieran z największego antykwariatu w Londynie. – zdenerwowałam się.
– Najwyraźniej śpiący na ulicy od trzech dni. Gdyby pozwoliła mi wyjść choć na
chwilę…
- Blägik & Blägik.
Pani strażniczka wrót na pewno o mnie słyszała. Carden Blägik to mój ojciec. – potwierdził dumnie.
- Nie bądź
śmieszny, chłopcze. Carden Blägik był porządnym, uczciwym. pracowitym
człowiekiem, a ty… - zaniemówiła, gdy Kieran podał jej swój dokument
tożsamości. – O cholewcia!
- Albus Dumbledore nie jechałby chyba taki szmat drogi, żeby poznać kogoś…
niemagicznego, hm? – szepnął mi do ucha.
- Cicho bądź. – odparłam wymierzając mu kuksańca w bok. - Dalej w to
nie wierzę.
- A więc pan Blägik
przejął rodzinny interes. – zagadnął profesor Dumbledore, przyglądający się
dotychczas całej sytuacji.
- Tak jest, sir.
Czytanie i biznes zawsze szły mi najlepiej.
- I dokuczanie
panu Filchowi, o ile mnie pamięć nie myli.
- Tak. Tak chyba
to można ująć, sir. Pewnie ma trochę spokoju odkąd skończyłem szkołę.
- Absolutnie nie.
– profesor puścił do niego oczko. – Panno Sheffield, na nas już czas. Panie Blägik
wszystkiego dobrego i powodzenia.
Dyrektor zniknął za drzwiczkami, a ja zanim poszłam w jego ślady
zerknęłam jeszcze na brudny, zapuszczony gmach sierocińca. Pralnia, w której
rozpoczęłam moją naukę, mugolski chłopak Owen, z którym przez niecały miesiąc
łączyła mnie relacja, będąca namiastką romantycznej, a nawet gruby pan Burrows
kręcili mi się po głowie powodując niemiłą pustkę w sercu. Nie bądź głupia, zrugałam się w myślach.
- Idź, mała. – rzucił Kieran ze smutnym uśmiechem na ustach. – Jak
skończysz Hogwart zrobię cię wspólniczką.
Mocno przetarłam oczy rękawem w obawie przed płaczem.
- Ej, Liddy. Przestań natychmiast.- przytulił mnie nagle mocno, po raz
pierwszy w życiu. – Bo jeszcze wyślą cię do Huffelpuffu.
Staliśmy objęci przez chwilę, aż w końcu zebrałam siły. Puściłam
przyjaciela, przyrzekłam wrócić podczas przerwy świątecznej i poszłam w ślady
Albusa Dumbledore’a.
Wnętrze było o
wiele większy niż można by przypuszczać, metrażem bliżej mu było do
niewielkiego pokoju niż pojazdu. Na wyposażenie składały się dwie staroświeckie
kanapy, stojąca pomiędzy nimi ława i trzy komody, które zaczęły trząść się, gdy
tylko ruszyliśmy. Mój nowiutki kufer stał w jednym z kątów.
Profesor
Dumbledore gestem zaprosił mnie do zajęcia miejsca naprzeciwko niego, a kiedy
tylko to uczyniłam poczułam jak powóz poderwał się do lotu. Zacisnęłam ręce na
oparciu sofy.
- Bez obaw. – przemówił spokojnie. – Testrale to świetni przewoźnicy.
Podróż trwała
niecałe dwie godziny, a jej celem okazała się być ciasna, zaniedbana ulica
Spinner’s End w miasteczku Cokeworth. W jednym z tamtejszych małych domków Albus
Dumbledore wręczył mi zaadresowany do mnie list informujący mnie o przyjęciu do
Szkoły Magii i Czarodziejstwa, klucz do należącej do mnie skrytki w Banku
Gringotta oraz przedstawił mi Remusa Lupina, siwiejącego mężczyznę o twarzy
naznaczonej bliznami, który miał za zadanie pomóc mi w przygotowaniach do
egzaminów niezbędnych do rozpoczęcia nauki w piątej klasie. Dyrektor Dumbledore
nie wiedział dlaczego nigdy nie dostałam listu, ale obiecał zająć się tą
sprawą. Przekazał mi również, iż państwo Malfoy bardzo uszczęśliwieni moim
odnalezieniem czekają na mnie w swoim Dworze, gdy tylko skończę nadrabiać
zaległości. Wtedy natychmiastowo uznałam, że najlepsza nauka to nauka bardzo
powolna, ale za to dokładna.
Z samego rana w
dzień po przyjeździe mój nowy nauczyciel zabrał mnie na ulicę Pokątną, gdzie
miałam okazję po raz pierwszy wybrać się na zakupy. Zestaw kociołków, szaty nabyte w sklepie
Madame Malkine, która nie rozpoznając we mnie żadnej z uczennic Hogwartu,
odwiedzających wcześniej jej sklep wypytywała mnie o moją historię, przybory na
zajęcia z Zielarstwa, sporą ilość porządnych ubrań, skórzaną torbę… przed
wszystkim jednak różdżkę. Jedenastocalowa z drewna różanego z włóknem z serca
smoka stanowiącym rdzeń, o którą pan Ollivander obawiał się, że już nigdy nie
odnajdzie swojego właściciela. Kompletowanie szkolnej wyprawki zakończyłam
deserem w Lodziarni Floriana Fortescue, mając nadzieję, że choć na chwilę
przestanę zamartwiać się pochodzeniem pieniędzy, które wydałam oraz mającym
nastąpić prędzej czy później powrotem do państwa Malfoyów… i Dracona. Z biegiem
lat spędzonych w sierocińcu coraz mniej myślałam o przyjacielu z dzieciństwa i
powiedzieć, że jego obraz był w mojej pamięci zamazany byłby dużym
niedopowiedzeniem. Jedynym co dokładnie wyryło mi się w pamięci były drwiny
Narcyzy, które nawet po takim czasie skutecznie pogarszały mi humor.
Pomimo ponurej
okolicy i prawie zawsze zachmurzonego nieba dobrze mieszkało mi się w domu na
Spinner’s End. Zajmowałam niewielki pokój na poddaszu, który przed moim
przybyciem prawdopodobnie został pozbawiony wszelkich pamiątek po jego ostatnim
lokatorze, o czym świadczyły jaśniejsze kwadraty na ścianach oraz odciski w
warstewce kurzu na półkach. „Zajęcia”
odbywały się w salonie, i dzięki przyjaznym nastawieniu pana Lupina szybko
przestałam zdenerwowana błądzić wzrokiem po fotografiach czarnowłosej kobiety,
które stanowiły jedyną ozdobę ascetycznie urządzonego pomieszczenia, a zajęłam
się nauką. Popołudniami zwykłam wybierać się na krótki spacer po okolicy jednak
po wizycie Albusa Dumbledore’a pod koniec
czerwca kategorycznie mi tego zabroniono. Tamtego wieczora dyrektor pojawił się
dwukrotnie. Po raz pierwszy na niecałą minutę, zaaferowany szepnął tylko coś do
ucha Lupinowi i zniknął, by powrócić koło północy. Wtedy też za zamkniętymi
drzwiami rozmawiali do późnych godzin nocnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz