niedziela, 26 października 2014

02

    Pewnie jest dużo błędów, rozdział niezbetowany.  Wiem, że ostatni wstawiłam dawno temu no ale cóż, brak czasu. Jak tylko znajdę chwilę odwiedzę wasze blogi i odpowiem na komentarze, a tymczasem zapraszam ;).



            Kolejne cztery dni, które nadeszły po spotkaniu w pralni z panią Cole, były najlepszymi w tamtym okresie mojego życia. Mugolska szkoła i prace domowe z przedmiotów, o których nie miałam pojęcia, były już przeszłością, Od rana do wieczora mogłam jednak zajmować się prawdziwą nauką i ćwiczeniami w niewielkim pokoiku schowanym za kominkiem w gabinecie pani Cole. Pomieszczenie było okrągłe, niewielkie, a na dodatek, ku mojej uciesze, zagracone stertami czarodziejskich przedmiotów, które kobieta uwielbiała składować. W środku nie było żadnego okna, tak więc korzystałam z dwudziestu trzech świeczek, które za każdym razem rozpalałam prostym zaklęciem jedną po drugiej.
                 Jedyną niedogodnością okazały się być reguły, które pani Cole postanowiła wprowadzić. Tłumacząc się środkami bezpieczeństwa kategorycznie zabroniła mi opuszczać teren sierocińca, wychodzić na podwórze  z tyłu budynku, a nawet stawać przy otwartym oknie. Wielokrotnie próbowałam wymknąć się chociażby na momentu byleby spotkać się z Kieranem, jednak kobieta zawsze skutecznie uniemożliwiała mi dotarcie do wyjścia. Nie przestałam jednak próbować, nie chciałam bowiem odejść bez pożegnania.
                W nocy z piątku na sobotę pani Cole pojawiła się nagle w skromnej sypialni, który dzieliłam z dwoma innym dziewczętami. Nie zważając na ich narzekania, włączyła światło i zauważyłam że w jednej ręce taszczyła przed sobą wielką, masywną walizę. Brązowa, skórzana, z wytłoczonym na przedzie charakterystycznym logiem które poznałabym wszędzie.
- Już czas, moja droga. – przemówiła z dobrotliwym uśmiechem. – Pan dyrektor już na ciebie czeka.
- Albus Dumbledore tutaj jest?- spytałam z niedowierzeniem.
- A coś ty sobie myślała? – zaśmiała się. – Takie przypadki nie zdarzają się codziennie.
- Ej halo. – wtrąciła się jedna z moich współlokatorek, blondynka Mabel. – Dumbol co? Jaki dyrektor?
- Nie Dumbolco, ty leniwa dziewczyno. Lepiej zważaj na słowa. – oburzyła się pani Cole. – Profesor Dumbledore jest dyrektorem elitarnej szkoły, do której przyjęto waszą koleżankę.
- Ha! – zaśmiała się nagle Mabel. – A to jaka niby szkoła? Dla największych dziwadeł i wyrzutków?
Pani Cole błyskawicznie uniosła swoją laseczkę i szturchnęła nią dziewczynę w ramię.
- Au!
- Zważaj na słowa, zważaj! – powtórzyła się. – Gdybyś tylko rozumiała z jak wspaniałym człowiekiem przebywasz właśnie w jednym budynku nie śmiałabyś otworzyć tej swojej jadaczki. Może jednego dnia, gdy będziesz coś sobą prezentować Eh, Lydio, komu w drogę.
- Muszę się tylko przebrać. – odparłam.
- Nie opowiadaj bzdur, nie mamy czasu! Chodź prędko. – mówiąc to na powrót podniosła kufer i z prędkością niespotykaną u starszych pań chodzących o lasce wyszła na korytarz.
- Ale pani Cole! Moje rzeczy…
- Nie żartuj sobie, nie potrzebne ci już te łachmany. – machnęła lekceważąco rękę.
Wyszarpnęłam spod łóżka moją lnianą torbę, w której trzymałam różdżkę i książki, i pobiegłam za kobieciną.
- Głupia starucha. Jestem najlepsza z gimnastyki. – usłyszałyśmy sekundę później oburzony głos Mabel, na co pani Cole zachichotała cicho.                                                                                                           
                Przeprawa przez chłodne korytarze nie trwała długo, lecz w ciągu tej krótkiej chwili przez moją głowę zdążyło przemknąć tyle myśli, że sama nie byłam w stanie za nimi nadążyć. Wszystko wydarzyło się za szybko i wciąż nie mogłam uwierzyć w mające wkrótce nadejść wydarzenia. Tyle lat uważałam siebie za… nieczarownicę, więc było to dla mnie niewykonalne przyjąć po prostu do wiadomości pomyłkę. Z każdym kolejnym krokiem zaczynałam podejrzewać podstęp. Jakiś okrutny żart, który raz na zawsze uświadomi mi, iż zaklęcia i eliksiry nie są zajęciem dla mnie.
Uczucie to trzymało się mnie aż do momentu opuszczenia sierocińca, kiedy chłodny marcowy wiatr i mżawka uderzyły w nas bez ostrzeżenia. Latarnie oświetlały okolicę mdłym blaskiem, przez co wyglądała jeszcze mniej przyjaźnie niż za dnia. Z któregoś z mieszkań naprzeciwko dochodziły krzyki i odgłosy tłuczonego szkła, w innym natomiast ktoś postanowił rozpocząć remont. Zmoczone gazety leżały na chodniku, podobnie jak puszki po napojach i kupa szmat, które po bliższym przyjrzeniu okazała się być bezdomnym. Na ulicy tuż przed budynkiem przystanął niewielki, ledwie widoczny w ciemności powóz, podobny do tych które czasem występowały w starych, mugolskich filmach. Z tą różnicą, że nie był zaprzężony.  Po chwili drzwiczki zniknęły z cichym pluskiem, a pojawił się w nich nie kto inny jak Albus Dumbledore. Po przejściu przez niewielki otwór wyprostował się i spojrzał na mnie. Jasnoniebieskie oczy za okularami połówkami, haczykowaty nos oraz długie, białe włosy wraz z brodą. Nosił powłóczystą, purpurową szatę ze złotymi zdobieniami oraz czapeczkę w takim samym kolorze. Spojrzenie miał ciepłe, a jego uśmiech momentalnie odgonił wszystkie moje obawy.
- Rozumiem, że to panna Sheffield. – zagadnął przyjaźnie.
- Tak. Dzień dobry. Dobry wieczór.- poprawiłam się błyskawicznie.
- Mam taką malutką prośbę zanim wyruszymy. Czy moglibyśmy otrzymać od panny niewielkie zaklęcie? Powiększające powiedzmy.- mówiąc to wyciągnął z kieszeni paczkę Musów-Świstusów.
Wygrzebałam różdżkę z czeluści torby i odchrząknęłam. Przez dobrych kilka sekund stałam jak skamieniała, wpatrując się w grubą wróżkę nadrukowaną na opakowaniu.
- Engorgio. – wyrzuciłam w końcu celując w opakowanie, które momentalnie urosło kilkukrotnie, nie na tyle jednak abym była z niego wystarczająco zadowolona. Pomimo to profesor przyjrzał się mojemu wytworowi wyraźnie  zadowolony.
- Bardzo dobrze, dziękuję. – w jakiś magiczny sposób włożył ogromną paczkę cukierków z powrotem do kieszeni, po czym zwrócił się do pani Cole. – Helen, moja droga, czy mówiłem ci już, że profesor Burbage zastanawia się nad rezygnacją?
- Dajże spokój, Albusie! –  zachichotała. – Ja i nauczanie? A co będzie z tymi biednymi dzieciakami?
-Jestem pewien, że znaleźlibyśmy  kogoś kompetentnego na twoje miejsce.
- A gdzieżby tam. Nie sądzisz chyba, że jakaś obca wykonywałaby moje obowiązki lepiej. – rzuciła dziarsko. – Kto dostarczałby ci tych wszystkich nowych, zdolnych uczniów, co? Powiedz mi jak miewa się Malcolm Preece?
- Ah Malcolm. – zamyślił się. - Malcolm, tak. Nasz najzdolniejszy Puchon w tamtym roczniku.  Słyszałem, że Nietoperze z Ballycastle znowu ostro o niego konkurują ze Zjednoczonymi z Puddlemere.
- Może to zmusi w końcu tych całych Zrzeszonych czy jak im tam do dania mu podwyżki! – wykrzyknęła zawzięcie pani Cole. – Gdyby nie on, nie wygraliby ani jednego meczu przez ostatnie dwa sezonu. Zawsze wiedziałam, że wyrośnie na ludzi. Wszystkie moje dzieciaki wyrosły na ludzi. Lisa, Edwin i Wilfred, i tamta Francuzka Vivienne, Malcolm, Goodwin i…
Zamilkła nagle i zakryła usta dłonią. Nawet w półmroku jaki panował wokół nas dało się dostrzec wyraźną zmianę jaka zaszła na jej twarzy w ciągu tej sekundy. Zbladła, kąciki jej ust opadły i z żywiołowej babuleńki przemieniła się nagle w ponurą, zmęczoną życiem staruszkę. Nerwowo kręciła głową.
- Helen. – zwrócił jej uwagę profesor Dumbledore.
- Wiem, wiem, wiem co chcesz powiedzieć, Albusie. Ale ja dalej to pamiętam, pamiętam go.- mówiła nerwowo.-  Ciągle myślę, że można było coś zrobić… Że ja mogłam coś zrobić. Może wszystko wyglądałoby inaczej.
- Moja droga Helen, doskonale wiesz, że to tak nie działa.
- Wiem.
Albus Dumbledore wziął się pod boki i spojrzał w niebo. Staliśmy w milczeniu dobrych kilka minut, prawdopodobnie dając czas pani Cole na zebranie się w garść. Pomimo iż wiedziałam, że to niegrzeczne nie mogłam odwrócić od niej wzroku, zastanawiając się cały czas kto sprawił jej tyle problemów.
- Naprawdę zadziwiające. – odezwał się po dłuższej chwili profesor Dumbledore. – Zadziwiające… Moja droga, daj mi proszę znać jeśli jednak w najbliższych dniach dostaniesz jakąś wiadomość. Teraz musimy już ruszać. Dziękuję ci za informacje.
Uniósł jej dłoń do ust i cmoknął.
- To ja ci dziękuję, Albusie, za tak szybką interwencję. – jej humor poprawił się nieco. – Lydia jest naprawdę zdolna.
Uśmiechnęłam się mimowolnie usłyszawszy pochwałę.
- Lydia? – dobiegł nas nagle zachrypnięty głos.
Stos szmat podniósł się momentalnie i chwiejnym krokiem ruszył w naszą stronę. Pod zimowym płaszczem mężczyzna nosił kombinezon tak poplamiony, że ledwie dawało się dostrzec jego prawdziwą, pomarańczową barwę, ciężkie buty oraz zimową czapkę  naciągniętą prawie na oczy. Gdy był już niedaleko nas spod warstwy brudu i kilkudniowego zarostu rozpoznałam Kierana.
- Witam, profesorze Dumbledore. – zasalutował.
- Głupi, jak ty wyglądasz. – rzuciłam do niego przeszczęśliwa, że jednak udało mi się go zobaczyć przed wyjazdem.
Ruszyłam w jego stronę, lecz pani Cole wbiegła pomiędzy nas.
- Lydio, uważaj! – krzyknęła. – To ten brudas, który od trzech dni straszy dzieci.
- Ja straszę dzieci, dobre sobie. – zirytował się. – Jakby były dobrze wychowane pomogłyby biednemu człowiekowi… któremu wyjątkowo zdarzyło się zasnąć poza domem, a nie wylewały mu na łeb te swoje obrzydliwe… lepiące się napoje, a później uciekały!
- Jeszcze jedno słowo, młody człowieku. – pogroziła kobieta, wymachując mu przed nosem swoją laską.
- A pani, wielka strażniczko wrót – ciągnął. – od  trzech dni proszę o kontakt z moją przyjaciółką, a trzymasz ją tu pani jak w Azkabanie.
Kieran uskoczył zręcznie przed ciosem pani Cole.
- Nie wolno ufać każdemu byle komu z ulicy. – odparła zamachując się ponownie. – Licho nie śpi.
-  Na Merlina, to nie jest żadne licho tylko Kieran z największego antykwariatu w Londynie. – zdenerwowałam się. – Najwyraźniej śpiący na ulicy od trzech dni. Gdyby pozwoliła mi wyjść choć na chwilę…
- Blägik & Blägik. Pani strażniczka wrót na pewno o mnie słyszała. Carden Blägik to mój ojciec.  – potwierdził dumnie.
- Nie bądź śmieszny, chłopcze. Carden Blägik był porządnym, uczciwym. pracowitym człowiekiem, a ty… - zaniemówiła, gdy Kieran podał jej swój dokument tożsamości. – O cholewcia!
- Albus Dumbledore nie jechałby chyba taki szmat drogi, żeby poznać kogoś… niemagicznego, hm? – szepnął mi do ucha.
- Cicho bądź. – odparłam wymierzając mu kuksańca w bok. - Dalej w to nie wierzę.
- A więc pan Blägik przejął rodzinny interes. – zagadnął profesor Dumbledore, przyglądający się dotychczas całej sytuacji.
- Tak jest, sir. Czytanie i biznes zawsze szły mi najlepiej.
- I dokuczanie panu Filchowi, o ile mnie pamięć nie myli.
- Tak. Tak chyba to można ująć, sir. Pewnie ma trochę spokoju odkąd skończyłem szkołę.
- Absolutnie nie. – profesor puścił do niego oczko. – Panno Sheffield, na nas już czas. Panie Blägik wszystkiego dobrego i powodzenia.
Dyrektor zniknął za drzwiczkami, a ja zanim poszłam w jego ślady zerknęłam jeszcze na brudny, zapuszczony gmach sierocińca. Pralnia, w której rozpoczęłam moją naukę, mugolski chłopak Owen, z którym przez niecały miesiąc łączyła mnie relacja, będąca namiastką romantycznej, a nawet gruby pan Burrows kręcili mi się po głowie powodując niemiłą pustkę w sercu. Nie bądź głupia, zrugałam się w myślach.
- Idź, mała. – rzucił Kieran ze smutnym uśmiechem na ustach. – Jak skończysz Hogwart zrobię cię wspólniczką.
Mocno przetarłam oczy rękawem w obawie przed płaczem.
- Ej, Liddy. Przestań natychmiast.- przytulił mnie nagle mocno, po raz pierwszy w życiu. – Bo jeszcze wyślą cię do Huffelpuffu.
Staliśmy objęci przez chwilę, aż w końcu zebrałam siły. Puściłam przyjaciela, przyrzekłam wrócić podczas przerwy świątecznej i poszłam w ślady Albusa Dumbledore’a.
                Wnętrze było o wiele większy niż można by przypuszczać, metrażem bliżej mu było do niewielkiego pokoju niż pojazdu. Na wyposażenie składały się dwie staroświeckie kanapy, stojąca pomiędzy nimi ława i trzy komody, które zaczęły trząść się, gdy tylko ruszyliśmy. Mój nowiutki kufer stał w jednym z kątów.
                Profesor Dumbledore gestem zaprosił mnie do zajęcia miejsca naprzeciwko niego, a kiedy tylko to uczyniłam poczułam jak powóz poderwał się do lotu. Zacisnęłam ręce na oparciu sofy.
- Bez obaw. – przemówił spokojnie. – Testrale to świetni przewoźnicy.
                Podróż trwała niecałe dwie godziny, a jej celem okazała się być ciasna, zaniedbana ulica Spinner’s End w miasteczku Cokeworth. W jednym z tamtejszych małych domków Albus Dumbledore wręczył mi zaadresowany do mnie list informujący mnie o przyjęciu do Szkoły Magii i Czarodziejstwa, klucz do należącej do mnie skrytki w Banku Gringotta oraz przedstawił mi Remusa Lupina, siwiejącego mężczyznę o twarzy naznaczonej bliznami, który miał za zadanie pomóc mi w przygotowaniach do egzaminów niezbędnych do rozpoczęcia nauki w piątej klasie. Dyrektor Dumbledore nie wiedział dlaczego nigdy nie dostałam listu, ale obiecał zająć się tą sprawą. Przekazał mi również, iż państwo Malfoy bardzo uszczęśliwieni moim odnalezieniem czekają na mnie w swoim Dworze, gdy tylko skończę nadrabiać zaległości. Wtedy natychmiastowo uznałam, że najlepsza nauka to nauka bardzo powolna, ale za to dokładna.
                Z samego rana w dzień po przyjeździe mój nowy nauczyciel zabrał mnie na ulicę Pokątną, gdzie miałam okazję po raz pierwszy wybrać się na zakupy.  Zestaw kociołków, szaty nabyte w sklepie Madame Malkine, która nie rozpoznając we mnie żadnej z uczennic Hogwartu, odwiedzających wcześniej jej sklep wypytywała mnie o moją historię, przybory na zajęcia z Zielarstwa, sporą ilość porządnych ubrań, skórzaną torbę… przed wszystkim jednak różdżkę. Jedenastocalowa z drewna różanego z włóknem z serca smoka stanowiącym rdzeń, o którą pan Ollivander obawiał się, że już nigdy nie odnajdzie swojego właściciela. Kompletowanie szkolnej wyprawki zakończyłam deserem w Lodziarni Floriana Fortescue, mając nadzieję, że choć na chwilę przestanę zamartwiać się pochodzeniem pieniędzy, które wydałam oraz mającym nastąpić prędzej czy później powrotem do państwa Malfoyów… i Dracona. Z biegiem lat spędzonych w sierocińcu coraz mniej myślałam o przyjacielu z dzieciństwa i powiedzieć, że jego obraz był w mojej pamięci zamazany byłby dużym niedopowiedzeniem. Jedynym co dokładnie wyryło mi się w pamięci były drwiny Narcyzy, które nawet po takim czasie skutecznie pogarszały mi humor.
                Pomimo ponurej okolicy i prawie zawsze zachmurzonego nieba dobrze mieszkało mi się w domu na Spinner’s End. Zajmowałam niewielki pokój na poddaszu, który przed moim przybyciem prawdopodobnie został pozbawiony wszelkich pamiątek po jego ostatnim lokatorze, o czym świadczyły jaśniejsze kwadraty na ścianach oraz odciski w warstewce kurzu na półkach.  „Zajęcia” odbywały się w salonie, i dzięki przyjaznym nastawieniu pana Lupina szybko przestałam zdenerwowana błądzić wzrokiem po fotografiach czarnowłosej kobiety, które stanowiły jedyną ozdobę ascetycznie urządzonego pomieszczenia, a zajęłam się nauką. Popołudniami zwykłam wybierać się na krótki spacer po okolicy jednak po wizycie Albusa Dumbledore’a  pod koniec czerwca kategorycznie mi tego zabroniono. Tamtego wieczora dyrektor pojawił się dwukrotnie. Po raz pierwszy na niecałą minutę, zaaferowany szepnął tylko coś do ucha Lupinowi i zniknął, by powrócić koło północy. Wtedy też za zamkniętymi drzwiami rozmawiali do późnych godzin nocnych.
               


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz