sobota, 16 stycznia 2016

04

 Dzięki jeśli ktokolwiek jeszcze tu zagląda ;p


               Pierwsza noc w Hogwarcie była najwygodniejszą i najlepiej przespaną nocą w moim życiu, a rano, zamiast zapachu przypalonej zupy mlecznej i wrzasku współlokatorek, obudziło mnie delikatnie popukiwanie w ramię. Otworzywszy oczy zobaczyłam burzę brązowych loków dryfującą tuż obok mojego łóżka. Odetchnęłam z ulgą.
- Lydio, nie chciałam cię budzić – powiedziała szeptem Hermiona Granger – Ale niedługo kończy się pora śniadaniowa…
- Tak oczywiście, dzięki. Już, już wstaję.  – rzuciłam, usiadłam na łóżku i rozejrzałam się.
Drewniane kolumienki, bordowy baldachim, czysta pościel, leżące na stoliku nocnym nowe podręczniki oraz różdżka. Moja własna, nowa różdżka, która czekała na mnie w sklepie pana Ollivandera przez kilka dobrych lat. Uśmiechnęłam się pod nosem.
                Po porannej toalecie z nabożną czcią założyłam nową szatę, obligatoryjną dla uczniów Hogwartu. Puszyłam się przed lustrem dłuższą chwilę, aż zauważyłam zniecierpliwioną minę mojej nowej współlokatorki. Wygładziłam garderobę po raz ostatni i uśmiechnęłam się przepraszająco.
                Na miejscu, gdy zasiadłyśmy do stołu w zupełnie innym miejscu niż ja poprzedniego dnia, nadal nie mogłam wyjść z podziwu nad Wielką Salą oraz jedzeniem, które w niej serwowano. Spróbowałam wszystkiego po trochu, omijając jedynie owsiankę, która już chyba na zawsze kojarzyć mi się miała z sierocińcem.
                Po posiłku Gryfonka wybrała się na spotkanie z profesor McGonagall, a ja, namyśliwszy się chwilę,  udałam się do wyjścia, a następnie poprzez wielkie, dębowe drzwi opuściłam zamek.
                Znalazłam się na sporych rozmiarów dziedzińcu, otoczonym ze wszystkich stron zdobionymi krużgankami. Liczne grupki uczniów rozproszyły się po placu. Każdy chciał skorzystać z, prawdopodobnie ostatnich już w tym roku, promieni słońca, którym udało się przebić przez chmurną barierę, zwykle szczelnie otaczającą Wielką Brytanię. Gdzieś niedaleko mnie rozległ się huk. Ktoś grał w Eksplodującego Durnia.
                Sunąc wolnym krokiem w stronę przeciwległego korytarza przyglądałam się otaczającym mnie postaciom. Trzy ciemnowłose dziewczyny nachylały się nad jakimś kolorowym magazynem. Na jednej z ławek przycupnęli Ślizgoni, którzy wyglądali na dopiero zaczynających swoją przygodę z Hogwartem. Wysoki blondym stał otoczony wianuszkiem znajomych… wszyscy należeli do Hufflepuffu.
                Podświadomie szukałam go. Ukochanego przyjaciela z dzieciństwa, który najwyraźniej nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. Z niecierpliwością jednak wyczekiwałam konfrontacji z Draconem Malfoyem, która musiała nastąpić prędzej czy później. Czego się spodziewałam? Porozumienia? Kłótni? Może w rzeczywistości wcale mnie nie pamiętał? Może to pełne pogardy spojrzenie, jakim mnie obdarzył nie było zarezerwowane jedynie dla mnie, a dla wszystkich nieznajdujących się na tym samym szczebli drabiny feudalnej, na której wygodnie egzystował.
                Usiadłam na kamiennej płycie pod arkadami, w miejscu z którego rozciągał się widok na znaczną część błoni i zrozumiałam dlaczego Kieran tak uwielbiał wspominać to miejsce. Wielkie połacie zieleni, stadion Quidditcha oraz majaczący gdzieś w oddali Zakazany Las owszem wyglądały magicznie, ale chodziło przede wszystkim o uczucie jakie we mnie wywoływały. Moje myśli przestały kłębić się wokół problemów. Stres zniknął. Mogłam się odprężyć. Chyba tak właśnie czuli się ludzie, przekraczający próg swojego domu. Bezpieczni i szczęśliwi. Z każdym kolejnym wdechem, który wypełniał moje płuca chłodnym, wrześniowym powietrzem, uśmiechałam się coraz szerzej.
- Patrz, tutaj jest! – usłyszałam
Odwróciłam głowę w stronę, z której dochodził głos i ujrzałam gwie wysokie postaci o rudych czuprynach.
Bliźniacy, którzy wyprowadzili mnie poprzedniego dnia z chłopięcego dormitorium, usadowili się po obu moich stronach.
- Nad czym tak rozmyślasz, koleżanko? – zagadnął jeden z nich, w którym z niewiadomych mi przyczyn rozpoznałam Freda.
- Niczym specjalnym – odparłam. – Pięknie tu.
- Oh tak, tak – rzucił. – Mamy tutaj bardzo ładne widoczki, ale…
- Co ty na to, żebyśmu pokazali ci tę lepszą stronę Hogwartu? – dokończył jego brat George.
- To znaczy? – spytałam.
- No wiesz, pokażemy ci… pewne miejsca – szepnął tajemniczo Fred.
- Zanim zacznie się to całe piekło
- Dobrze czasem podwędzić coś z kuchni.
- Szczególnie po całym dniu patrzenia na Snape’a.
- A i Filcha pomożesz nam…
-  Filcha powiadasz… - przerwałam mu. Woźny Hogwartu, Argus Filch, był chyba jedną z najbardziej nielubianych przez Kierana postaci, z którymi miał on styczność w czasie swoich szkolnych lat. Kieran nie był łobuzem, miał za to talent do pojawiania się w nieodpowiednim miejscu o niewłaściwym czasie.
- Nie ma czasu do stracenia– dodałam po chwili.
- I to się nazywa prawidłowa postawa – zarechotał Fred.
Stanąwszy ruszyliśmy w drogę powrotną do zamku. Przed wejściem George położył mi rękę na ramieniu.
- Coś czuję, że będą z ciebie ludzie – przemówił podniosłym tonem.
                Pod koniec tamtego wrześnioweg dnia spędzonego z Weasleyami, znałam Szkołę Magii i Czarodziejstwa prawdopodobnie lepiej niż niejeden siódmoklasista. Pokazali mi ukryte korytarze, tajemne przejścia prowadzące do, położonego tuż obok Hogwartu, miasteczka Hogsmeade, opowiedzieli o Pokoju Życzeń, pojawiającym się jedynie temu kto naprawdę go potrzebuje. Przede wszystkim jednak pokazali mi jak dostać się do wcześniej przez nich wspomnianej kuchni.
Dotarłszy tam zajęliśmy skrawek podłogi w jednym z kątów i co rusz podjadaliśmy to, co akurat znajdowało się na najbliższym półmisku. Zarządzające kuchnią skrzaty domowe nie posłały nam ani jednego krzywego spojrzenia.
                Wracając do Pokoju Wspólnego Gryffindoru zapytałam czemu postanowili podzielić się ze mną swoimi sekretami. Po dłuższej przemowie tyczącej się przekazywaniu  wiedzy młodszym pokoleniom, zgodnie stwierdzili że mam potencjał. Do czego – nie wiedziałam.
                Wieczór minął mi na poznawaniu przyjaciół Freda i George’a. Pierwszy w kolejce był  Lee Jordan, ciemnoskóry komentator szkolnych meczów Quidditcha, z którym jak zauważyłam byli dość blisko. Następnie przyszedł czas na członków drużyny Gryffindoru. Trzy ścigające Katie, Angelina oraz Alicja, obrońca - Olivier Wood, będący typem chłopaka, na którym większość dziewczyn zawiesiłaby oko na dłuższą chwilę oraz szukający, którym okazał się być przyjaźniący się z młodszym bratem bliźniaków-  Ronem -  słynny Harry Potter.
                Kilka minut po północy w Pokoju Wspólnym, oprócz mnie, pozostała jedynie grupka młodszych Gryfonów dyskutujących o czymś zawzięcie. Rozłożywszy się wygodnie na kanapie wyciągnęłam nogi w stronę kominka. Ciepło i późna pora skutecznie mnie usypiały. W momencie, w którym postanowiłam uciąć sobie krótką drzemkę i zamknęłam oczy, poczułam jak ktoś siada na drugim końcu sofy. Chcąc nie chcąc uniosłam powieki i ujrzałam dziewczynę. Była smukła, z pewnością wyższa ode mnie, a długie ciemne włosy związała w wysoką kitkę. Już miałam odwrócić od niej wzrok, gdy podciągnęła nagle rękawy szaty. Jasnoróżowa blizna ciągnęła się nierównym torem od serdecznego palca prawej ręki, przez przedramię i aż do łokcia. Zaparło mi dech w piersiach.
- Jakim cudem? – wydusiłam
- Aeliana Plunkett – przedstawiła mi się z uśmiechem, złapała moją dłoń i potrząsnęła nią. – Mam nadzieję, że jutro znajdziemy trochę czasu… na pogaduszki, Lydio.
Nie czekając na moją odpowiedź wstała i ruszyła w stronę dormitorium. Nim tam dotarłam, po kilku minutach stagnacji, kotary wszystkich łóżek poza moim były już zasunięte.
                Tej nocy sen nie przyszedł od razu, bowiem moje myśli wciąż krążyły wokół Aeliany Plunkett – dziewczyny,  o której rozmyślałam podczas każdych Świąt Bożegonarodzenia przez ostatnie trzy lata.

*
                Moja pierwsza wigilia w sierocińcu była również moją miesięcznicą pobytu w tymże przybytku. Wciąż nie będąc w stanie uwierzyć w to, jak potoczyło się moje życie nie odzywałam się do  moich współmieszkańców, a i oni omijali mnie szerokim łukiem. Każdego dnia budziłam się skonsternowana, nie mogąc zdecydować się czy chciałabym zostać odnaleziona przez Malfoyów czy też nie. Czy Draco byłby w stanie przyjaźnić się z charłakiem? Czy nie przyniosłoby mu to wstydu?
                Gdy wieczorem wszyscy zasiedli do skromnej wigilijnej wieczerzy nie mogłam powstrzymać się od powrotu myślami do wszystkich przeżytych przeze mnie Świąt Bożegonarodzenia.  Wpatrując się w wydzieloną dla mnie porcję kurczaka, brukselki  i puree przypomniałam sobie o pieczonych kapłonach, sosie z czerwonej porzeczki oraz puddingu, na który, wedle słów pani Narcyzy, przepis przekazywany był z pokolenia na pokolenie w rodzinie Black. Siedzący tuż obok mnie chłopak nie był Draconem, a dziewięcioletnim czarnowłosym Samem, który trafił do sierocińca niecałe dwa tygodnie wcześniej i każdej nocy zawodził przez sen tak głośno, że było go słychać w części sypialnej dziewcząt. Na próżno też było szukać choinki, świątecznych krakersów czy prezentów. Powieszone kilka dni wcześniej w papierowe ozdoby zostały dosłownie po kilku chwilach zdewastowane przez kilku starszych chłopaków.
                Po kolacji, z  pełnym brzuchem i łzami cisnącymi się do oczu czym prędzej wyszłam z jadalni. W biegu złapałam jedną z kurtek wiszących w holu i ubrawszy ją wybiegłam na podwórze.  Usiadłam na oprószonej śniegiem drewnianej ławce ustawionej niedaleko ogrodzenia. Wzięłam kilka głębokich wdechów. Zamknęłam oczy. Samotna i żałośnie wyglądająca wigilia zdruzgotała mnie do końca. Po raz pierwszy od opuszczenia Dworu Malfoyów miałam zamiar zacząć lamentować nad swoim losem, gdy usłyszałam kroki. Odwrówciłam się.
- Nie płacz – o płot opierała się drobna dziewczynka, tak opatulona szalikiem, że czynił ją ledwie słyszalną. – Jak zaczniesz to łzy zamarzną ci na twarzy. Albo nawet na oczach. I wtedy już nic na to nie poradzisz.
Przyglądałam jej się przez moment.
- To głupie – powiedziałam w końcu.
- Ale przynajmniej już się nie krzywisz – w brudnym świetle ulicznych latarni dostrzegłam, że jej oczy uśmiechnęły się.-  Jestem Ael. Jadłaś kurczaka?
- Lydia. Tak.
- A była brukselka?
- Tak.
- Dobra?
- Nie…
- Czyli wszystko po staremu.
- Mieszkałaś tutaj? – zdziwiłam się.
- Tak, to moje pierwsze święta w nowym domu. Jesteś tutaj nowa, co? Nie pamiętam cię.
- Dzisiaj mija miesiąc.
Dziewczyna zdjęła rękawiczki i zaczęła majstrować przy słupie ogrodzenia.  Po chwili odsunęła siatkę, wślizgnęła się do środka  i zamontowała ją z powrotem. Usiadła obok mnie.
- To co z twoimi rodzicami?
- Nie żyją. Chyba. Nie wiem.
- Jak to nie wiesz? To gdzie mieszkałaś dotychczas? – drążyła.
- U takiej rodziny. Oddali mnie – skłamałam. – Nie dogadywaliśmy się.
Przez dłuższą chwilę siedziałyśmy w milczeniu. 
- Muszę już iść – mruknęła w końcu. – Chcesz się jutro spotkać?
Pokiwałam głową.
- Przyjdę o tej samej godzinie. Wesołych świąt, Lydio.
- Wesołych.
                Widywałam się z nową koleżanką przez kilka następnych dni, za każdym razem na stosunkowo krótko, ponieważ nasze spotkania odbywały się bez wiedzy jej nowych opiekunów. Zamieszkany przez nią pokój znajdował się na parterze, więc łatwo było jej się wymknąć  niepostrzeżenie.  W wigilię odwiedziła sierociniec po raz pierwszy od kiedy została przygarnięta przez nową rodzinę, ponieważ uczęszczała do „specjalnej szkoły z internatem” i nieczęsto odwiedzała Londyn.
                Nie zapytała więcej o moje życie przed sierocińcem, skupiłyśmy się na sprawach ówczesnych. Rozmowy o jej nowej rodzinie, jedzeniu i granie w karty na mrozie zrobiły z niej, przynajmniej w moim odczuciu, osobę która miałaby szansę pretendować do miana przyjaciela, dlatego też postanowiłam podzielić się z nią tajemnicą.
                Przed kolacją, poprzedzającą nasze ostatnie spotkanie,  schowałam do kieszeni  mojej przepastnej bluzy różdżkę, ukrywaną dotąd skrzętnie pod materacem przydzielonego mi łóżka.  Z uwierającą mnie w żebra gałązką przesiedziałam cały posiłek jak na szpilkach, a gdy tylko otrzymałam pozwolenie czym prędzej pognałam na podwórze.
                To co zdarzyło się później pamiętałam jak przez mgłę. Różdżkę musiałam wyjąć z kieszeni tuż po opuszczeniu budynku. Czemu biegłam? Wylądowałam twarzą do ziemi z powodu niezawiązanych sznurówek.  Może to była zaspa śniegu. Może zaważył o tym fakt, że moje buty był o dobre dwa rozmiary za duże. Gdy upadałam,  przez niedomknięte powieki dostrzegłam pomarańczowe światło. Nie usłyszałam krzyku Ael, choć jej usta były szeroko otworzone. Siedziała na ławce. Nie. Leżała pomiędzy olchami, którymi obsadzony był wokół sierociniec. Siatka ogrodzenia zwinęła się smętnie na jedną stroną. Huknęło. Nad dziewczynką pojawiła się niewyraźna postać. Złapała ją za ramię i huknęło ponownie. Zniknęli, a po Ael i naszej przyjaźni pozostała sporych rozmiarów plama krwi na śniegu i strzępy rękawa jej fioletowego płaszcza.
                Nim zorientowałam się co się właściwie stało biegłam już z powrotem do budynku. Wpadłam do środka przez wejście do pralni w momencie, w którym zaniepokojone kucharki, dyżurująca opiekunka oraz wtórujące im dzieciaki wybiegli na zewnątrz. Zamachnęłam się i rzuciłam różdżką, z której poleciały iskry, w kąt pomieszczenia, a sama wróciłam do mojego pokoju.
                Afera na podwórzu trwała dobre pół godziny. Zdaje się, że w tym czasie tylko ja dostrzegłam przycupniętą na olchowych gałęziach, imponującą jak na środek miasta, liczbę sów. Nie znalazłszy winnych tłum rozproszył się, lecz ja wciąż ukradkiem wyglądałam przez okno. Gdy ostatni z gapiów opuścił miejsce zbrodni  ponownie usłyszałam huk, a po chwili dostrzegłam stojącego na ulicy mężczyznę, w stroju który wyraźnie wskazywał na jego niemugolskie pochodzenie. Uniósł poły szaty w ochronie przed śniegiem, machnął różdżką, z której wyleciało kilka mętnie świecących kul i zaczął przechadzać się w tę i z powrotem.  Serce omal nie wyskoczyło mi z piersi, gdy jedna z nich zbliżyła się do okna mojego pokoju, po to tylko by po chwili zawrócić.
                 Po kilkunastu minutach było po wszystkim. Kule wróciły do czarodzieja, ten rozejrzał się jeszcze tylko wokół i zniknął, a wraz z nim do lotu poderwały się sowy.