Dziękuję wszystkim za komentarze, to naprawdę podbudowuje ;).
Rozdział jeszcze niezbetowany, więc mogą pojawić się błędy.
.
Z biegiem czasu zapominałam coraz więcej szczegółów
dotyczących dnia, w którym opuściłam Dwór Malfoyów. Nie pamiętałam czy kilka
zabytkowych waz zmieniło się w skorupy leżące nędznie na posadzce holu z moja
pomocą czy bez. Czy różdżka, która weszła w moje posiadanie znalazła się w
plecaczku zupełnie przez przypadek czy też przed opuszczeniem domu myszkowałam
w innych pomieszczeniach. Podobnie jak pękata sakiewka galeonów i kilka
pięknych naszyjników pani Narcyzy, w których uwielbiałam ją podziwiać… A może
nie chciałam tego pamiętać. Myśli o tamtych czasach zawsze potrafiły zepsuć mi
humor. Dobrze było mieć nadzieję. Myśleć o tym co dobrego przyniesie jutro,
wyczekując wydarzenia, które w ostateczności nie miało miejsca. Ani Londyn, ani
samotne życie nie były takie jakie sobie wyobrażałam. Wierzyłam jednak, że u
Malfoyów nie czekałoby mnie lepsze życie.
Z
zamyślenia wyrwał mnie dźwięk dzwonka. Z powrotem siedziałam przy niewygodnej
szkolnej ławce na samym końcu sali. Uczniowie natychmiastowo zaczęli pakować
się i zrywać na nogi.
- Kładę tutaj dodatkowe zadania.
– przemówił pan Burrows, ledwie słyszalny przez gwar jaki powstał w sekundę po
zakończeniu lekcji. – Dla wszystkich tych, którzy chcą potrenować. I dla tych
którzy powinni.
Poczekałam cierpliwie, aż inni
opuszczą salę i ruszyłam w stronę biurka matematyka. Sięgnąwszy po plik
papierów spotkałam się za spojrzeniem rzucanym mi przez jego wodniste oczy,
mówiącym mi, że jestem już straconym przypadkiem. Oboje to wiedzieliśmy.
- Dobrze, dobrze, Sheffield. –
rzekł jednak, trzęsąc podbródkami. – Nigdy nie można się poddawać.
- Do widzenia. – pożegnałam się
i szybko schowałam pracę do wysłużonej torby.
- Do widzenia, do widzenia,
Sheffield. – sapnął do mnie, ledwo podnosząc się z krzesła z powodu tuszy.
Pan Burrows był jednym z
najsympatyczniejszych i najwyrozumialszych nauczycieli, z jakimi przyszło mi
się zetknąć, ale nawet on nie był w stanie wpoić mi do głowy chociażby podstaw
mugolskich nauk.
Czym
prędzej ruszyłam zaciemnionym korytarzem w stronę wyjścia, udając że nie widzę
moich rówieśników, cicho licząc na to, że oni również przestaną mnie zauważać. Na
próżno jednak. Gdy tylko minęłam grupę chłopaków ze starszej klasy, którzy
zawsze gromadzili się przy automacie z napojami usłyszałam głośny rechot i
początek jakiegoś niewybrednego żartu. Wiedziałam, że w jakiś sposób wyczuwali
moją inność. Nie byłam taka jak oni. Byłam dziwadłem. Przyspieszyłam więc kroku, aż dotarłam do
wyjścia, po którego przekroczeniu musiałam odskoczyć na bok przed puszką lecącą
w moją stronę. Czarnowłosa dziewczyna stojąca na trawniku kilka metrów ode mnie
zaklęła szpetnie, po czym odwróciła się i zajęła dyskusją z koleżankami.
Wzruszywszy ramiona opuściłam teren Szkoły im. Godfreya Curnowa w Londynie.
Mimo
iż brzuch burczał mi od początku szkolnej przerwy na lunch, ruszyłam w stronę
przeciwną do pierwotnie zamierzonej. Otuliłam się szczelnie cienkim płaszczem w
ochronie przed wiatrem i mżawką, i rzuciłam tęskne spojrzenie w stronę stoiska z
jedzeniem na wynos. Mała dziewczynka w przeciwdeszczowym kapoku odbierała
właśnie od sprzedawcy papierowe pudełko, z którego musiało emanować cudowne
ciepło. Jakże jej wtedy zazdrościłam… Podobnie jak ludziom wsiadającym właśnie
do autobusu, którzy nie byli zmuszeni do pieszych wędrówek przez zamglony i
nieprzyjazny Londyn. Odjeżdżający chwilę później piętrus ochlapał mi buty i
poły płaszcza.
Spacerując
dłuższą chwilę skręciłam w końcu w wąską alejkę i oddaliłam się od głównej
drogi. Kursowałam między budynkami, a odgłosy ruchu ulicznego cichły coraz
bardziej, aż nareszcie dotarłam na miejsce. „Blägik & Blägik Inc. Największy magiczny antykwariat
w Londynie od 583 r. ” głosiły złote napisy na drewnianym szyldzie. Popchnęłam
ciężkie, metalowe drzwi, niewidoczne dla niemagicznej części społeczeństwa,
przeskoczyłam kilka stopni w dół i znalazłam się w środku. Stojąca tuż przy
wejściu lada zastawiona była stosami tomiszczy, podobnie zresztą jak całe
wnętrze antykwariatu, które rozciągało się pod kilkoma sąsiednimi budynkami.
„Największy antykwariat w Londynie” naprawdę zasłużył sobie na ten tytuł. Pomimo
nieładu i nieustającego tłoku było to moje ulubione miejsce. Ciepłe i
przytulne, pozwalało mi choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości. Większość
czasu spędzałam wciśnięta gdzieś pomiędzy regałami, ze stosami książek
otaczającymi mnie z każdej strony. Zerknęłam na woluminy znajdujące się
najbliżej wejścia i zauważyłam, że znowu zmieniły położenie. Co jakiś czas Kieran
segregował je według swojego coraz to nowszego, genialnego sposobu, który rozumiał
jedynie on.
- Liddy! – usłyszałam jego głos z głębi sklepu.
Chwilę później ujrzałam
wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę o czarnych, króciutkich włosach, machającego do mnie nad głowami ludzi
zza jednego z regałów. Oczy miał granatowe, nos złamany prawdopodobnie w kilku
miejscach, czarną bródkę spiął w połowie
metalową obrączką, a nosił pomarańczowy, mugolski kombinezon robotniczy, który
ponoć pomagał mu lepiej wypełniać swoje obowiązki.
- Dawno cię nie było. Cały jeden
dzień.
- Daj spokój, niedługo koniec
roku.– rzuciłam, przepchnąwszy się w końcu w jego stronę. – Muszę zaliczyć
wszystko, a nie umiem nic.
- Nie rozumiem po co się z tym
męczysz. – odparł, wracając z powrotem do porządkowania półek. – Niektórzy char…-
zawahał się chcąc użyć słowa tabu. - tacy jak ty czasem dają sobie radę z kilkoma
prostymi zaklęciami. A sama mówiłaś mi, że idzie ci nawet lepiej niż dobrze.
Jeszcze się okaże, że to wszystko była pomyłka.
- Mhm, na pewno. – ucięłam
zirytowana i w tym właśnie momencie mój brzuch ponownie głośno zaczął domagać
się jedzenia.
Kieran Blägik wyjął różdżkę z
tylnej kieszeni kombinezonu, machnął nią, a na jedynym wolnym skrawku stołu,
stojącego przede mną pojawił się talerz
trójkątnych kanapek z odciętymi skórkami.
- Częstuj się.
Nie czekając na dalsze zachęty
sięgnęłam po jedną z nich. Później po następną. I następną.
- A ja też mogę coś dostać? –
zagadnął nagle pulchny, blondwłosy mężczyzna starający się ukryć tytuł trzymanej
przez siebie książki. „Tysiąc i jeden afrodyzjaków Cordelii Misericordii.”
Wyciągnął rękę w stronę talerza.
- A należymy do Klubu Miłośników
Antykwariatu?- spytał poważnie Kieran.
- Nie…- wyjęczał cofając rękę,
lecz wciąż wpatrując się w jedzenie.
- Więc nie. Ale dostaniesz pan
zniżkę na tę książkę. Teraz wybaczy pan, mam dużo pracy. Do widzenia, dobranoc,
zapraszam jutro. Mamy jeszcze dużo książek dla początkujących amantów.
Zawiedziony i zawstydzony
młodzieniec odszedł, a ja wraz z Kieranem wybuchnęliśmy śmiechem.
- Właśnie wymyśliłeś ten klub,
prawda?
- Oczywiście. – odparł śmiejąc
się.– Byle kto nie będzie kradł ci kanapek. Ah… Zapomniałbym!
Machnął różdżką ponownie, a
książki pojawiły tuż nad jego głową. Złapał je zręcznie w ostatniej chwili.
- Znalazłem dla ciebie niektóre
z książek, które chciałaś. Tym razem
nadadzą się do czytania. Nie są pogryzione, ani zaklęte, no i nic się w nich
nie zalęgło. „Standardowa księga zaklęć”
stopień trzeci i chyba szósty, „Magiczne wzory i napoje”, „Sylabariusz
Spellmana”… Po co ci ten sylabariusz? Nigdy nie rozumiałem run, są koszmarne.
- Dawj dalj.- przerwałam mu odgryzając
kolejny kęs chleba.
- „Eliksiry dla zaawansowanych”
i co my tu mamy? O, ambitnie. „Przyspieszony kurs dla uzdrowicieli” Masz jakieś
plany o których nie wiem?
- Lubię poczytać.
- Może powinnaś poczytać coś do
tej dziwnej szkoły skoro masz problemy. – rzucił złośliwie.
- Daj spokój. Mugole potrafią
napisać książkę o kamieniach i rodzajach ziemi, książkę opisującą jakąś inną książkę
jakiegoś bardzo znanego, mugolskiego autora, którego po prostu trzeba znać,
albo książkę o cyfrach. – wyżaliłam się.
- Mają numerologie? – zdziwił
się.
- Nie, to coś gorszego. Za
pomocą różnych znaków trzeba z liczb stworzyć inne liczby. Czasem trzeba
rysować kształty, czasem jakieś dziwaczne wykresy...
- No tak… I do czego to służy?
- Nie mam pojęcia. –skwitowałam
i dodałam po chwili.-Będę się zbierać.
-Daj sobie spokój z tymi
mugolami. Marnujesz się tam. Zamieszkaj tu ze mną, pomożesz mi ze sklepem. –
wyszczerzył zęby.
Schowałam książki do torby i
wzięłam do ręki kolejną kanapkę na drogę.
- To nie mój świat, Kieran. –
uśmiechnąwszy się smutno klepnęłam go w ramię i ruszyłam w drogę.
Do
sierocińca dotarłam kilka minut przed godziną osiemnastą, dzięki czemu udało mi
się jeszcze załapać na kolację, przygotowaną przez starą kucharkę, panią Waugh.
Ryba, puree i rozgotowany kalafior. To
samo co wczoraj, to samo co tydzień temu. To samo co zawsze. Po posiłku udałam się
prosto do pralni, umieszczonej w piwnicy. Schodząc na dół słyszałam coraz
wyraźniej turkoczące odgłosy maszyn, które dodawały mi otuchy. Pralnia była
moją kryjówką, jedynym miejsce poza antykwariatem Kierana, w którym miałam choć
odrobinę spokoju i prywatności. W środku zawsze jarzyło się blade światło,
które skutecznie utrudniało czytanie, ale nawet to mnie nie zniechęcało.
Usadowiłam się na jednym ze starych foteli, wyjęłam z torby książki od Kierana,
różdżkę… i zaczęłam ćwiczyć.
Każdą „lekcję” rozpoczynałam od wcześniej już
poznanych zaklęć, by następnie przejść do tych najnowszych. Magiczne nauki nie
sprawiały mi problemu, znałam na pamięć instrukcje tyczące się niektórych
eliksirów, a zaklęcia z czasem szły mi coraz lepiej. Niedostanie się do
Hogwartu zaczęłam traktować jako egzamin, na którym uzyskałam za mało punktów.
Miałam wiedzę i może nawet odrobinę umiejętności, ale najwyraźniej za mało, by
uzyskać status czarodzieja, a za dużo by być mugolem. Czarowanie było jedyną
rzeczą, która wychodziła mi w miarę dobrze, więc ćwiczyłam każdego wieczora
zdając sobie w głębi duszy sprawę, że jest to czas stracony.
Kieran od
dłuższego czasu nie mógł nigdzie znaleźć nadającego się do użytku kompletu
książek, tak więc korzystałam z tego co miałam, ucząc się niekoniecznie w
prawidłowej kolejności.
- Mobiliarbus.- mruknęłam wskazując różdżką na
szklany dzban, schowany w cieniu jednej z pralek.
Zgodnie z ruchem mojej ręki
poruszał się po betonowej podłodze i podskakiwał. W końcu szybkim machnięciem
sprowokowałam jego czołowe zderzenie ze ścianą, a dzięki temu mogłam przećwiczyć
zaklęcie naprawiające.
- Chłoszczyść. – dzban wypełnił
się pianą, która po chwili zniknęła, pozostawiając go czystym jak nigdy dotąd.
- Glacius. – szklana
powierzchnia pokryła się jedynie cienką warstwą szronu, dając mi do zrozumienia,
że muszę postarać się bardziej.
- Avis. – rzuciłam po chwili,
zostawiając naczynie w spokoju.
Z końca różdżki wyleciało osiem,
czyli o jeden więcej niż poprzednim razem, niebieskich ptaków, wielkością
przywodzących na myśl kolibry. Wzbiły
się aż pod sam sufit, by następnie zanurkować w dół. Znieruchomiały nagle, gdy
w pralni rozbrzmiało skrzypnięcie podłogi. Sędziwa pani Cole stała w otwartych
na oścież drzwiach, a ja zorientowałam się, że zapomniałam wyciszyć
pomieszczenie. Serce podskoczyło mi do
gardła. Gwałtownie machnęłam różdżką, kończąc działanie czaru i chowając ją za
siebie. Wiedziałam, że było za późno.
Staruszka
dokładnie zamknęła drzwi i, podpierając się laską podreptała w moją stronę.
Usiadła na fotelu tuż obok mnie. Wyglądała dokładnie tak samo jak w dniu, w
którym trafiłam do ośrodka. Wciąż wiązała długie, siwe włosy w warkocz, nosiła
tą samą wzorzystą pelerynkę, a każdy jej palec zdobił złoty pierścionek. Przypatrywała
mi się czarnymi jak noc oczami, o których dzieciaki plotkowały, że potrafi
zaglądać w głąb duszy i powiedzieć kto był danego dnia niegrzeczny. Wszyscy zawsze
jej unikali.
- Drogi dziecko, nie siadaj na
różdżce, bo jeszcze ją połamiesz. I powiedz mi – zaczęła cichutko, położywszy
mi na ramieniu rękę naznaczoną plamami wątrobowymi. – Czemu nie jesteś… tam
gdzie powinnaś być? W prawdziwej szkole. W Hogwarcie.
- Pani Cole, ja nie jestem
czarownicą. – wydusiłam, zachodząc w głowę skąd babinka mogła wiedzieć
cokolwiek o czarodziejskim świecie.
- Wygląda na to, że jesteś. –
uśmiechnęła się.
- Nie, nie, proszę pani. Jestem…
– szukałam w myślach zamiennika dla najbardziej przez mnie znienawidzonego
słowa.
- Podaj mi różdżkę. – poleciła
nagle. – No, nie bądź taka zdziwiona. Daj mi ten swój magiczny kijaszek. Pozwól,
że coś ci pokażę.
Zrobiłam jak kazała, wciąż będąc
w szoku. Kobieta chrząknęła kilkukrotnie, uniosła różdżkę, wycelowaną w pusty,
plastikowy kosz na pranie. Odetchnęła głęboko kilkukrotnie i przećwiczyła ruch
nadgarstka.
- Wingardium Leviosa. – wymówiła
w końcu bardzo głośno i wyraźnie, na niewiele się to jednak zdało.
Kosz drgnął kilkukrotnie, jego
prawa stroną uniosła się nieznacznie, by po chwili opaść. Zauważyłam kropelkę
potu na czole pani Cole. Musiało to stanowić dla niej nie lada wysiłek.
- Tak wygląda charłak, moje
drogie dziecko.- przemówiła po kilku sekundach, łapiąc oddech.
- Nigdy nie dostałam listu,
proszę pani.
- Pomyłki zdarzają się nawet
najlepszym. Głowa do góry… Jak ci na imię?
- Lydia.
- Głowa do góry, Lydio. –
musnęła mnie po ramieniu, oddając mi różdżkę. – A teraz pokaż starej babce jakąś
sztuczkę. Dobrych kilka lat minęło odkąd widziałam magię. No już, już. Nie
wstydź się. Ah, muszę napisać do tego starego dinozaura …
Nietypowe rozwiązanie, podoba mi się. Tak samo, jak i zawziętość Lydii, która gdzieś w głębi duszy nie traci nadziei i ćwiczy, walczy. Jak rozumiem, niebawem dzięki panie Cole niebawem trafi do Hogwartu, spotka Malfoya... :) Ciekawa jestem, jak dużo pozmieniasz w kolejnych rozdziałach. Czy Malfoy będzie ją pamiętał, uczucia, które do siebie żywili?
OdpowiedzUsuńAch, nie potrafię zgrabnie komentować. Musisz mi to wybaczyć. ;)
Czekam niecierpliwie na dalszy ciąg, żądna Twoich niebanalnych pomysłów.
Pozdrawiam.
[wilcze-dzieje]
Och, widzę, że ktoś ma podobne zdanie na temat polskiego jak ja. Książki i innych książkach, które po prostu trzeba znać. O, albo geografia, co niby jakiś sens ma, dopóki nie zacznie się omawiać rodzajów skał. Och, ja tam zdecydowanie wolę te znaczki, literki i rysowanie ;)
OdpowiedzUsuńCoś na temat złych wspomnień i wiem i faktycznie, prawie już o tych złych momentach zapomniałam, znaczy, nie pamiętam w ogóle szczegółów.
Antykwariat też bardzo przyjemny, a i sierociniec nie wydawał się taki straszny. Lydia chce się uczyć, ma ambicje,ale... zawsze jest jakieś "ale". Za to na szczęście zawsze w odpowiednim momencie przyplącze się jakiś charłak, który zna Dumbledore'a :)
Ja coś tak czuję, że Malfoyowie maczali palce w tym, że do Lydii list nie doszedł. W zwyczajną pomyłkę to ja w życiu nie uwierzę.
W końcu znalazłam wolną chwilę by skomentować rozdział. Na początku jak przeczytałam prolog zrobiło mi się żal głównej bohaterki. Poznała prawdę o Narcyzie, ja na jej miejscu to bym rzuciła z nienawiści jakieś zaklęcie. W końcu Lydia się przekonała jaka naprawdę jest Narcyza. Podobało mi się to jak opisałaś wspólną przyszłość Draca i Lydii, takie dziecięce marzenia. To teraz na rozdział pierwszy. Mam nadzieję, że główna bohaterka zda wszystkie egzaminy i liczę, że może znajdzie się w Hogwarcie, wtedy spotka się z Draco. Spodobała mi się reakcja pani Cole o ile dobrze pamiętam. Nie nakrzyczała za to co Lydia robiła lecz wręcz przeciwnie. Dodała jej otuchy. Czekam na kolejny rozdział z niecierpliwością.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! [http://find-light-in-the-darkness.blogspot.com]
Bardzo mi się podoba.
OdpowiedzUsuńProlog mnie zainteresował, a rozdział pierwszy jest cudowny!
Nie mogę doczekać się kolejnego, życzę weny :)
Pozdrawiam. http://dramione-draco-i-hermione.blogspot.com/
Super opowiadanie !! Czekam na dalszy ciąg !!
OdpowiedzUsuńTo Lydia nie jest charłakiem. Tylko wciąż pozostaje pytanie, dlaczego nie dostała listu z Hogwartu? Coś czuję, że Malfoyowie mają z tym wspólnego coś.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że Lydia nie długo pojedzie do Hogwartu :D Ciekawe, jak zachowa się Draco widząc ją.
Czekam na następny rozdział i pozdrawiam.