Dzięki jeśli ktokolwiek jeszcze tu zagląda ;p
Pierwsza noc w Hogwarcie była
najwygodniejszą i najlepiej przespaną nocą w moim życiu, a rano, zamiast
zapachu przypalonej zupy mlecznej i wrzasku współlokatorek, obudziło mnie
delikatnie popukiwanie w ramię. Otworzywszy oczy zobaczyłam burzę brązowych loków
dryfującą tuż obok mojego łóżka. Odetchnęłam z ulgą.
- Lydio, nie
chciałam cię budzić – powiedziała szeptem Hermiona Granger – Ale niedługo
kończy się pora śniadaniowa…
- Tak
oczywiście, dzięki. Już, już wstaję. –
rzuciłam, usiadłam na łóżku i rozejrzałam się.
Drewniane kolumienki, bordowy baldachim, czysta pościel, leżące na
stoliku nocnym nowe podręczniki oraz różdżka. Moja własna, nowa różdżka, która
czekała na mnie w sklepie pana Ollivandera przez kilka dobrych lat. Uśmiechnęłam się pod nosem.
Po porannej
toalecie z nabożną czcią założyłam nową szatę, obligatoryjną dla uczniów
Hogwartu. Puszyłam się przed lustrem dłuższą chwilę, aż zauważyłam
zniecierpliwioną minę mojej nowej współlokatorki. Wygładziłam garderobę po raz
ostatni i uśmiechnęłam się przepraszająco.
Na miejscu, gdy
zasiadłyśmy do stołu w zupełnie innym miejscu niż ja poprzedniego dnia, nadal
nie mogłam wyjść z podziwu nad Wielką Salą oraz jedzeniem, które w niej
serwowano. Spróbowałam wszystkiego po trochu, omijając jedynie owsiankę, która
już chyba na zawsze kojarzyć mi się miała z sierocińcem.
Po posiłku
Gryfonka wybrała się na spotkanie z profesor McGonagall, a ja, namyśliwszy się
chwilę, udałam się do wyjścia, a
następnie poprzez wielkie, dębowe drzwi opuściłam zamek.
Znalazłam się na
sporych rozmiarów dziedzińcu, otoczonym ze wszystkich stron zdobionymi
krużgankami. Liczne grupki uczniów rozproszyły się po placu. Każdy chciał
skorzystać z, prawdopodobnie ostatnich już w tym roku, promieni słońca, którym
udało się przebić przez chmurną barierę, zwykle szczelnie otaczającą Wielką
Brytanię. Gdzieś niedaleko mnie rozległ się huk. Ktoś grał w Eksplodującego
Durnia.
Sunąc wolnym
krokiem w stronę przeciwległego korytarza przyglądałam się otaczającym mnie
postaciom. Trzy ciemnowłose dziewczyny nachylały się nad jakimś kolorowym
magazynem. Na jednej z ławek przycupnęli Ślizgoni, którzy wyglądali na dopiero
zaczynających swoją przygodę z Hogwartem. Wysoki blondym stał otoczony
wianuszkiem znajomych… wszyscy należeli do Hufflepuffu.
Podświadomie
szukałam go. Ukochanego przyjaciela z dzieciństwa, który najwyraźniej nie
chciał mieć ze mną nic wspólnego. Z niecierpliwością jednak wyczekiwałam
konfrontacji z Draconem Malfoyem, która musiała nastąpić prędzej czy później.
Czego się spodziewałam? Porozumienia? Kłótni? Może w rzeczywistości wcale mnie
nie pamiętał? Może to pełne pogardy spojrzenie, jakim mnie obdarzył nie było
zarezerwowane jedynie dla mnie, a dla wszystkich nieznajdujących się na tym samym
szczebli drabiny feudalnej, na której wygodnie egzystował.
Usiadłam na
kamiennej płycie pod arkadami, w miejscu z którego rozciągał się widok na
znaczną część błoni i zrozumiałam dlaczego Kieran tak uwielbiał wspominać to
miejsce. Wielkie połacie zieleni, stadion Quidditcha oraz majaczący gdzieś w
oddali Zakazany Las owszem wyglądały magicznie, ale chodziło przede wszystkim o
uczucie jakie we mnie wywoływały. Moje myśli przestały kłębić się wokół
problemów. Stres zniknął. Mogłam się odprężyć. Chyba tak właśnie czuli się
ludzie, przekraczający próg swojego domu. Bezpieczni i szczęśliwi. Z każdym
kolejnym wdechem, który wypełniał moje płuca chłodnym, wrześniowym powietrzem,
uśmiechałam się coraz szerzej.
- Patrz, tutaj jest! – usłyszałam
Odwróciłam głowę w stronę, z której dochodził głos i ujrzałam gwie
wysokie postaci o rudych czuprynach.
Bliźniacy, którzy wyprowadzili mnie poprzedniego dnia z chłopięcego
dormitorium, usadowili się po obu moich stronach.
- Nad czym tak rozmyślasz, koleżanko? – zagadnął jeden z nich, w którym
z niewiadomych mi przyczyn rozpoznałam Freda.
- Niczym specjalnym – odparłam. – Pięknie tu.
- Oh tak, tak – rzucił. – Mamy tutaj bardzo ładne widoczki, ale…
- Co ty na to, żebyśmu pokazali ci tę lepszą stronę Hogwartu? – dokończył
jego brat George.
- To znaczy? – spytałam.
- No wiesz, pokażemy ci… pewne miejsca – szepnął tajemniczo Fred.
- Zanim zacznie się to całe piekło
- Dobrze czasem podwędzić coś z kuchni.
- Szczególnie po całym dniu patrzenia na Snape’a.
- A i Filcha pomożesz nam…
- Filcha powiadasz… - przerwałam
mu. Woźny Hogwartu, Argus Filch, był chyba jedną z najbardziej nielubianych
przez Kierana postaci, z którymi miał on styczność w czasie swoich szkolnych
lat. Kieran nie był łobuzem, miał za to talent do pojawiania się w
nieodpowiednim miejscu o niewłaściwym czasie.
- Nie ma czasu do stracenia– dodałam po chwili.
- I to się nazywa prawidłowa postawa – zarechotał Fred.
Stanąwszy ruszyliśmy w drogę powrotną do zamku. Przed wejściem George
położył mi rękę na ramieniu.
- Coś czuję, że będą z ciebie ludzie – przemówił podniosłym tonem.
Pod koniec tamtego
wrześnioweg dnia spędzonego z Weasleyami, znałam Szkołę Magii i Czarodziejstwa
prawdopodobnie lepiej niż niejeden siódmoklasista. Pokazali mi ukryte
korytarze, tajemne przejścia prowadzące do, położonego tuż obok Hogwartu,
miasteczka Hogsmeade, opowiedzieli o Pokoju Życzeń, pojawiającym się jedynie temu
kto naprawdę go potrzebuje. Przede wszystkim jednak pokazali mi jak dostać się
do wcześniej przez nich wspomnianej kuchni.
Dotarłszy tam zajęliśmy skrawek podłogi w jednym z kątów i co rusz
podjadaliśmy to, co akurat znajdowało się na najbliższym półmisku. Zarządzające
kuchnią skrzaty domowe nie posłały nam ani jednego krzywego spojrzenia.
Wracając do Pokoju
Wspólnego Gryffindoru zapytałam czemu postanowili podzielić się ze mną swoimi
sekretami. Po dłuższej przemowie tyczącej się przekazywaniu wiedzy młodszym pokoleniom, zgodnie
stwierdzili że mam potencjał. Do czego – nie wiedziałam.
Wieczór minął mi
na poznawaniu przyjaciół Freda i George’a. Pierwszy w kolejce był Lee Jordan, ciemnoskóry komentator szkolnych
meczów Quidditcha, z którym jak zauważyłam byli dość blisko. Następnie
przyszedł czas na członków drużyny Gryffindoru. Trzy ścigające Katie, Angelina
oraz Alicja, obrońca - Olivier Wood, będący typem chłopaka, na którym większość
dziewczyn zawiesiłaby oko na dłuższą chwilę oraz szukający, którym okazał się
być przyjaźniący się z młodszym bratem bliźniaków- Ronem - słynny Harry Potter.
Kilka minut po
północy w Pokoju Wspólnym, oprócz mnie, pozostała jedynie grupka młodszych
Gryfonów dyskutujących o czymś zawzięcie. Rozłożywszy się wygodnie na kanapie
wyciągnęłam nogi w stronę kominka. Ciepło i późna pora skutecznie mnie usypiały.
W momencie, w którym postanowiłam uciąć sobie krótką drzemkę i zamknęłam oczy,
poczułam jak ktoś siada na drugim końcu sofy. Chcąc nie chcąc uniosłam powieki
i ujrzałam dziewczynę. Była smukła, z pewnością wyższa ode mnie, a długie
ciemne włosy związała w wysoką kitkę. Już miałam odwrócić od niej wzrok, gdy
podciągnęła nagle rękawy szaty. Jasnoróżowa blizna ciągnęła się nierównym torem
od serdecznego palca prawej ręki, przez przedramię i aż do łokcia. Zaparło mi
dech w piersiach.
- Jakim cudem? – wydusiłam
- Aeliana Plunkett – przedstawiła mi się z uśmiechem, złapała moją dłoń
i potrząsnęła nią. – Mam nadzieję, że jutro znajdziemy trochę czasu… na
pogaduszki, Lydio.
Nie czekając na moją odpowiedź wstała i ruszyła w stronę dormitorium.
Nim tam dotarłam, po kilku minutach stagnacji, kotary wszystkich łóżek poza
moim były już zasunięte.
Tej nocy sen nie
przyszedł od razu, bowiem moje myśli wciąż krążyły wokół Aeliany Plunkett –
dziewczyny, o której rozmyślałam podczas
każdych Świąt Bożegonarodzenia przez ostatnie trzy lata.
*
Moja pierwsza
wigilia w sierocińcu była również moją miesięcznicą pobytu w tymże przybytku.
Wciąż nie będąc w stanie uwierzyć w to, jak potoczyło się moje życie nie
odzywałam się do moich współmieszkańców,
a i oni omijali mnie szerokim łukiem. Każdego dnia budziłam się skonsternowana,
nie mogąc zdecydować się czy chciałabym zostać odnaleziona przez Malfoyów czy
też nie. Czy Draco byłby w stanie przyjaźnić się z charłakiem? Czy nie przyniosłoby
mu to wstydu?
Gdy wieczorem
wszyscy zasiedli do skromnej wigilijnej wieczerzy nie mogłam powstrzymać się od
powrotu myślami do wszystkich przeżytych przeze mnie Świąt
Bożegonarodzenia. Wpatrując się w
wydzieloną dla mnie porcję kurczaka, brukselki
i puree przypomniałam sobie o pieczonych kapłonach, sosie z czerwonej
porzeczki oraz puddingu, na który, wedle słów pani Narcyzy, przepis
przekazywany był z pokolenia na pokolenie w rodzinie Black. Siedzący tuż obok
mnie chłopak nie był Draconem, a dziewięcioletnim czarnowłosym Samem, który
trafił do sierocińca niecałe dwa tygodnie wcześniej i każdej nocy zawodził
przez sen tak głośno, że było go słychać w części sypialnej dziewcząt. Na
próżno też było szukać choinki, świątecznych krakersów czy prezentów.
Powieszone kilka dni wcześniej w papierowe ozdoby zostały dosłownie po kilku
chwilach zdewastowane przez kilku starszych chłopaków.
Po kolacji, z pełnym brzuchem i łzami cisnącymi się do oczu
czym prędzej wyszłam z jadalni. W biegu złapałam jedną z kurtek wiszących w
holu i ubrawszy ją wybiegłam na podwórze. Usiadłam na oprószonej śniegiem drewnianej
ławce ustawionej niedaleko ogrodzenia. Wzięłam kilka głębokich wdechów.
Zamknęłam oczy. Samotna i żałośnie wyglądająca wigilia zdruzgotała mnie do końca.
Po raz pierwszy od opuszczenia Dworu Malfoyów miałam zamiar zacząć lamentować
nad swoim losem, gdy usłyszałam kroki. Odwrówciłam się.
- Nie płacz – o płot opierała się drobna dziewczynka, tak opatulona
szalikiem, że czynił ją ledwie słyszalną. – Jak zaczniesz to łzy zamarzną ci na
twarzy. Albo nawet na oczach. I wtedy już nic na to nie poradzisz.
Przyglądałam jej się przez moment.
- To głupie – powiedziałam w końcu.
- Ale przynajmniej już się nie krzywisz – w brudnym świetle ulicznych
latarni dostrzegłam, że jej oczy uśmiechnęły się.- Jestem Ael. Jadłaś kurczaka?
- Lydia. Tak.
- A była brukselka?
- Tak.
- Dobra?
- Nie…
- Czyli wszystko po staremu.
- Mieszkałaś tutaj? – zdziwiłam się.
- Tak, to moje pierwsze święta w nowym domu. Jesteś tutaj nowa, co? Nie
pamiętam cię.
- Dzisiaj mija miesiąc.
Dziewczyna zdjęła rękawiczki i zaczęła majstrować przy słupie
ogrodzenia. Po chwili odsunęła siatkę,
wślizgnęła się do środka i zamontowała
ją z powrotem. Usiadła obok mnie.
- To co z twoimi rodzicami?
- Nie żyją. Chyba. Nie wiem.
- Jak to nie wiesz? To gdzie mieszkałaś dotychczas? – drążyła.
- U takiej rodziny. Oddali mnie – skłamałam. – Nie dogadywaliśmy się.
Przez dłuższą chwilę siedziałyśmy w milczeniu.
- Muszę już iść – mruknęła w końcu. – Chcesz się jutro spotkać?
Pokiwałam głową.
- Przyjdę o tej samej godzinie. Wesołych świąt, Lydio.
- Wesołych.
Widywałam się z
nową koleżanką przez kilka następnych dni, za każdym razem na stosunkowo
krótko, ponieważ nasze spotkania odbywały się bez wiedzy jej nowych opiekunów. Zamieszkany
przez nią pokój znajdował się na parterze, więc łatwo było jej się wymknąć niepostrzeżenie. W wigilię odwiedziła sierociniec po raz
pierwszy od kiedy została przygarnięta przez nową rodzinę, ponieważ uczęszczała
do „specjalnej szkoły z internatem” i nieczęsto odwiedzała Londyn.
Nie zapytała
więcej o moje życie przed sierocińcem, skupiłyśmy się na sprawach ówczesnych.
Rozmowy o jej nowej rodzinie, jedzeniu i granie w karty na mrozie zrobiły z
niej, przynajmniej w moim odczuciu, osobę która miałaby szansę pretendować do
miana przyjaciela, dlatego też postanowiłam podzielić się z nią tajemnicą.
Przed kolacją,
poprzedzającą nasze ostatnie spotkanie,
schowałam do kieszeni mojej
przepastnej bluzy różdżkę, ukrywaną dotąd skrzętnie pod materacem
przydzielonego mi łóżka. Z uwierającą
mnie w żebra gałązką przesiedziałam cały posiłek jak na szpilkach, a gdy tylko
otrzymałam pozwolenie czym prędzej pognałam na podwórze.
To co zdarzyło się
później pamiętałam jak przez mgłę. Różdżkę musiałam wyjąć z kieszeni tuż po
opuszczeniu budynku. Czemu biegłam? Wylądowałam twarzą do ziemi z powodu
niezawiązanych sznurówek. Może to była
zaspa śniegu. Może zaważył o tym fakt, że moje buty był o dobre dwa rozmiary za
duże. Gdy upadałam, przez niedomknięte
powieki dostrzegłam pomarańczowe światło. Nie usłyszałam krzyku Ael, choć jej
usta były szeroko otworzone. Siedziała na ławce. Nie. Leżała pomiędzy olchami,
którymi obsadzony był wokół sierociniec. Siatka ogrodzenia zwinęła się smętnie
na jedną stroną. Huknęło. Nad dziewczynką pojawiła się niewyraźna postać.
Złapała ją za ramię i huknęło ponownie. Zniknęli, a po Ael i naszej przyjaźni
pozostała sporych rozmiarów plama krwi na śniegu i strzępy rękawa jej
fioletowego płaszcza.
Nim zorientowałam
się co się właściwie stało biegłam już z powrotem do budynku. Wpadłam do środka
przez wejście do pralni w momencie, w którym zaniepokojone kucharki, dyżurująca
opiekunka oraz wtórujące im dzieciaki wybiegli na zewnątrz. Zamachnęłam się i
rzuciłam różdżką, z której poleciały iskry, w kąt pomieszczenia, a sama
wróciłam do mojego pokoju.
Afera na podwórzu
trwała dobre pół godziny. Zdaje się, że w tym czasie tylko ja dostrzegłam
przycupniętą na olchowych gałęziach, imponującą jak na środek miasta, liczbę
sów. Nie znalazłszy winnych tłum rozproszył się, lecz ja wciąż ukradkiem
wyglądałam przez okno. Gdy ostatni z gapiów opuścił miejsce zbrodni ponownie usłyszałam huk, a po chwili
dostrzegłam stojącego na ulicy mężczyznę, w stroju który wyraźnie wskazywał na
jego niemugolskie pochodzenie. Uniósł poły szaty w ochronie przed śniegiem,
machnął różdżką, z której wyleciało kilka mętnie świecących kul i zaczął
przechadzać się w tę i z powrotem. Serce
omal nie wyskoczyło mi z piersi, gdy jedna z nich zbliżyła się do okna mojego pokoju,
po to tylko by po chwili zawrócić.
Po kilkunastu minutach było po wszystkim. Kule
wróciły do czarodzieja, ten rozejrzał się jeszcze tylko wokół i zniknął, a
wraz z nim do lotu poderwały się sowy.